W jednej ze stołecznych prywatnych podstawówek w czerwcu 2013 r. uczyła się niewiele ponad setka dzieci. Na kolejny rok przyjęto prawie 350 uczniów, a na rok szkolny 2014/2015 - już ponad 600. Szybki przyrost liczby dzieci zainteresował władze stolicy. Okazało się, że placówka nie otwiera nowych klas, ale na masową skalę organizuje nauczanie domowe - choć dzieci są formalnie do niej zapisane, faktycznie uczą je rodzice. Podobne szkoły wyrastają w całym kraju i - jak przekonują urzędnicy - są bardzo kosztowne dla miejskich budżetów.

Reklama

- Na podobnej zasadzie działa jeszcze kilka innych szkół w stolicy. Dotacja przekazana na takich uczniów w 2014 r. to 3,6 mln zł - informuje Katarzyna Pienkowska ze stołecznego ratusza. Podobny przypadek opisują władze Bielska-Białej. W mieście działają dwie placówki niepubliczne, które zajmują się nauczaniem domowym. W jednej z nich tacy uczniowie stanowią 24 proc., a w drugiej - aż 80 proc. wszystkich. Łącznie miasto wypłaca na nich ponad 1,5 mln zł dotacji.

We Wrocławiu nauczanie domowe prowadziło dziewięć szkół niepublicznych. Łącznie w takiej formie może uczestniczyć nawet 2,5 tys. dzieci. - W 2014 r. miasto przekazało tym szkołom dotację w wysokości 5 mln zł, w tym na nauczanie domowe ponad 1,1 mln zł - mówi Aleksandra Gorzelewska z wrocławskiego urzędu miasta. Trudno jednak ocenić skalę zjawiska w całym kraju.

W systemie, w którym dyrektorzy muszą co roku raportować dane o uczniach, nie było dotąd oddzielnej kategorii dla nauczania domowego. Choć jeszcze w marcu MEN informowało nas, że w nauczaniu domowym z ramienia szkół prywatnych bierze udział 800 osób, dziś szacuje, że jest ich już 7 tys. Jeśli faktycznie byłoby tyle dzieci, szkoły, w których byłyby one zarejestrowane, otrzymywałyby w sumie ponad 30 mln zł. Subwencja na jednego ucznia wynosi ok. 5,4 tys. zł.

Samorządowcy apelują do MEN, by obcinać im finansowanie. Pod koniec kwietnia oficjalne pismo w tej sprawie wysłał do szefowej resortu wiceprezydent Warszawy Włodzimierz Paszyński. Wcześniej domagali się tego także samorządowcy zrzeszeni w Unii Metropolii Polskich. - Niepubliczne placówki znalazły sposób, by zarabiać na subwencjach z budżetu - uważa Agata Saracyn z UMP. - Rodzice uczą dzieci, więc szkoła ma niższe koszty. A z dotacji dostaje tyle, ile inne placówki na uczniów stacjonarnych - dodaje.

- W dokumentacji wszystko jest w porządku, więc trudno zakwestionować te wydatki - przyznaje Ewa Lemisiewicz z Urzędu Miasta w Bielsku-Białej. - Niemniej trudno takie szkoły kontrolować. Uczniowie mają obowiązek raz w roku zdawać egzaminy klasyfikacyjne. Nawet jeśli się nie stawią, subwencja zostaje w szkole - dodaje.

Dyrektorzy placówek bronią status quo. - Większość uczniów, którzy korzystają z takiej formy nauczania, to dzieci emigrantów, którym Polska nie zapewnia odpowiednich możliwości kształcenia się za granicą. Szkoły polskie co prawda są, ale tylko w głównych ośrodkach, duża część naszych emigrantów nie ma możliwości, by je dowozić. Dzięki nam mają możliwość nauki po polsku - mówi Ewa Suchocka, dyrektor prywatnej podstawówki w Białymstoku. Jak wyjaśnia, dzieci uczą się przez platformę internetową.

Reklama

Szkoła z przekazywanej przez miasto subwencji wykupuje do niej dostęp, wydając na to większą część pozyskiwanych pieniędzy. Z najpopularniejszej platformy tego typu Libratus korzysta ok. 2 tys. uczniów ze 100 różnych krajów. - Do stacjonarnego ucznia dopłaca nie tylko budżet państwa, ale też gmina lub rodzice w przypadku szkół niepublicznych. W naszej szkole nikt już dopłacać nie musi - twierdzi Suchocka i dodaje, że z dotacji szkoła opłaca np. wyjazdy nauczycieli na sesje egzaminacyjne w Londynie.

- Każda minuta nauczyciela przy komputerze musi być opłacona w ten sam sposób co godzina lekcyjna - przekonuje z kolei Agnieszka Kryczka ze szkoły podstawowej Smyk w Bielsku-Białej. - Co prawda nie są nam potrzebne ogromne metraże sal, ale za to wysyłamy dzieciom materiały edukacyjne - dodaje i przekonuje, że dzięki temu uczniowie utrzymują kontakt z językiem, więc za kilka lat, po ewentualnym powrocie do kraju, nie będą mieli problemu z dostosowaniem się do nowych realiów.

Według GUS za granicą może być 340 tys. młodych Polaków.