To szukanie oszczędności kosztem dzieci, dyskryminacja ze względu na pochodzenie. Gdzie się podział równy dostęp do edukacji? – pyta Anna Janus, opisując sytuację, w której znalazło się m.in. jej dziecko w szkole we Wrociszewie.
Dlatego razem z grupą rodziców uczniów kilku tamtejszych szkół napisała petycję, którą wysłali m.in. do Ministerstwa Edukacji, kuratorium oświaty, rzecznika praw dziecka. Piszą w niej: "Zgodnie z art. 70 pkt 4. Konstytucji RP władze publiczne zapewniają obywatelom powszechny i równy dostęp do wykształcenia. My, rodzice dzieci i uczniów z terenu Gminy Warka, twierdzimy, że prawa naszych dzieci nie są zachowane. Poprzez łączenie klas na lekcji przebywa większa ilość uczniów o różnych zdolnościach percepcyjnych. W takich warunkach nauczyciel nie ma możliwości ani pracy z uczniami, którzy potrzebują dodatkowego wsparcia w przyswojeniu materiału, ani z dziećmi o ponadprzeciętnych zdolnościach. Taka dysproporcja w możliwościach poznawczych uczniów połączona z ograniczonym czasem, jaki nauczyciel może poświęcić dzieciom, niekorzystnie wpływa na proces kształcenia". ‒ Jesteśmy przekonani, że burmistrz przychyli się do naszej prośby i cofnie decyzję o łączeniu klas – mówią rodzice.
Nie ma dziś takiej możliwości – mówi DGP burmistrz Warki Dariusz Gizka. Mówienie, że traktuje dzieci wiejskie jak drugiej kategorii, uznaje za potwarz. ‒ Przez lata nie likwidowałem szkół, pozwalałem na istnienie kilkunastoosobowych klas – broni się. Przyznaje, że ostatnia jego decyzja może oznaczać pewne pogorszenie warunków edukacji, ale nigdy by takiej decyzji nie podjął, gdyby nie zmusiła go do tego sytuacja budżetu gminy.
Reklama
Pół biedy, gdyby chodziło o WF czy muzykę. Ale to dotyczy również matematyki, polskiego i innych lekcji – podkreśla Anna Janus. Opisuje relacje dzieci z ostatnich dni. Na przykład lekcja łączona klasy drugiej z trzecią. Nauczyciel dzieli czas na prace cichą i głośną. Daje zadanie pisemne starszym i przechodzi do młodszych. Potem zmiana. Problem zaczyna się, gdy jedni zrobią ćwiczenia wcześniej i zaczynają się nudzić, a drudzy jeszcze nie skończyli. – Nie wyobrażam sobie, by udało się zapanować nad grupą dzieci, gdzie jedni ledwo dodają do 20, a drudzy poznają już tabliczkę mnożenia. Po pół roku lekcji zdalnych nasze dzieci znów wpadły w tryb, który z normalnym nauczaniem nie ma wiele wspólnego.
Reklama
Małgorzata Dąbrowska, mama innego ucznia, podkreśla, że rodzice zostali potraktowani przedmiotowo. ‒ Jedni dowiedzieli się o zmianach 1 września, inni dopiero na pierwszym zebraniu – mówi. Przytacza słowa nauczycieli zasłyszane podczas lekcji: "Drogie dzieci, wyobraźcie sobie, że przez środek sali przechodzi ściana". – To czysty bareizm – denerwuje się. Dziwi ją, że nauczyciele w tej sprawie nie protestują. – W końcu to radykalnie zmienia ich warunki pracy, nakłada nowe karkołomne obowiązki.
Decyzja była konsultowana z kuratorium oświaty. Działam m.in. na podstawie rozporządzenia ministra edukacji z marca 2019 r., które daje mi możliwość podjęcia takiej decyzji. Mamy więc dziś pewne oszczędności na godzinach nauczycielskich – mówi burmistrz. Czy wystarczające? – Nie. Ale każda złotówka zaoszczędzona pozwala odwlec czarny scenariusz, czyli zamykanie szkół i dalsze redukcje.
Co na to szkoły? Małgorzata Gowin, dyrektor podstawówki we Wrociszewie, podkreśla, że prawo oświatowe na to pozwala. – Odsyłam do organu prowadzącego – ucina.
Czy jednak nauczyciele są przygotowani do pracy w nowych warunkach? Czy informacje o zmianach przyszły dostatecznie wcześnie? – Proszę mnie zwolnić z odpowiedzi na te pytania – mówi z kolei Dorota Pysiak, dyrektor szkoły w Michalowie.
Dariusz Gizka nie rozumie zamieszania. – Jasno przedstawialiśmy na radzie sołeckiej na początku 2020 r., że utrzymanie wszystkich jednostek oświatowych na terenie gminy przerasta nasz budżet. To nie decyzja, którą musimy konsultować z mieszkańcami – ocenia.
Pytając w innych gminach, wszędzie dostajemy tę samą odpowiedź: edukacja zżera lwią część budżetu. Przy tak niskiej subwencji oświatowej trzeba szukać oszczędności. Jednych ratuje to, że np. mieli rekordowy budżet na inwestycje i dzięki temu zasypali dziurę oświatową. Dziury w chodnikach muszą poczekać. Ale nie wszędzie są takie możliwości.
Potwierdza to Paweł Tomczak ze Związku Gmin Wiejskich. ‒ Luka w finansowaniu edukacji z budżetu gmin co roku się powiększa. Mimo że zmniejsza się liczba uczniów, nie zmieniła się prawie liczba nauczycieli. A pieniądze idą za uczniem. Tymczasem ok. 86 proc. wydatków oświatowych dotyczy płac. Na ich konstrukcję samorządy nie mają wpływu – mówi.
W efekcie pandemii radykalnie spadły nam wpływy z PIT od osób fizycznych. Doszły natomiast dodatkowe wydatki, czyli koszty podwyżek dla nauczycieli od września. W 2019 r. tylko na same pensje nauczycielskie wydaliśmy 21 488 828 zł. Z subwencji centralnej dostaliśmy 15 116 840 zł. Różnicę pokrywaliśmy z własnego budżetu. Wydatki na ten cel za I półrocze 2020 r. to 12 mln 42 tys. zł. Do końca roku będą to więc ponad 24 mln. Do tego podwyżki. Szacujemy, że kosztują nas 0,5 mln w skali kwartału. I jeszcze obawy przed koronawirusem części starszych nauczycieli. Wielu poszło już na urlop dla poratowania zdrowia. Gmina płaci na ten urlop, a w to miejsce musi zatrudnić nowego nauczyciela – wylicza Gizka. I przekonuje, że jest między młotem a kowadłem. – To żywy przykład, jak bardzo rozjechała się władza centralna i samorządowa.
Poprosiliśmy o komentarz Mazowieckie Kuratorium Oświaty oraz Ministerstwo Edukacji. Na odpowiedzi czekamy.
Na razie jedni rozkładają bezradnie ręce, a inni milczą. A tracą na tym nasze dzieci, których szanse na dostanie się do dobrych szkół średnich maleją – komentują rodzice i zapowiadają, że łatwo się nie poddadzą.