Poprzednio edukacja domowa cieszyła się takim zainteresowaniem w roku, gdy reforma Anny Zalewskiej likwidowała gimnazja. Teraz może paść kolejny rekord.
– Zainteresowanie jest przynajmniej dwa razy większe niż w poprzednich latach. W zeszłym roku w edukacji domowej mieliśmy 100 dzieci, w tym roku przekroczymy 200 – wylicza Anna Zakrzewska, dyrektor prywatnej szkoły podstawowej i prywatnego liceum Centrum Edukacyjne. Od kiedy zniesiono wymóg posiadania opinii z poradni psychologiczno-pedagogicznej, telefony się rozdzwoniły. – Od sierpnia odbierałam ich po kilkadziesiąt dziennie – mówi Zakrzewska.
Dyrektor niepublicznych Szkół Benedykta Krzysztof Kacuga potwierdza ten trend. – Jeszcze kilka lat temu mieliśmy 400 uczniów, w tym roku możemy dobić do 800. Cały czas zapisują się kolejni – mówi. I przyznaje, że wiele osób jeszcze teraz, kilka tygodni po rozpoczęciu roku szkolnego, decyduje się na zmianę trybu nauczania swoich dzieci. – Gdy z nimi rozmawiamy, mówią wprost, że się boją, bo np. ich dziecko ma niską odporność, przewlekłe choroby i nie nadaje się dziś do szkoły masowej – tłumaczy Kacuga.
Na Ursynowie w Warszawie liczba wniosków o zgodę na nauczanie domowe wzrosła w trakcie pandemii o około 20 proc. – Przeniosłam trójkę dzieci na taki model – mówi jedna z mieszkanek Ursynowa. – Tradycyjna szkoła nie jest przygotowana do prowadzenia nauczania zdalnego. I tak na nas rodziców przerzucono uczenie dzieci, więc chciałam, żeby odbywało się to "z głową" – mówi. I dodaje, że to rozwiązanie tymczasowe, dopóki pandemia nie skończy się na dobre.
W jednym z warszawskich liceów na nauczanie domowe zdecydowała się uczennica, która w tym roku będzie zdawać maturę. Najczęściej jednak na taką formę nauczania decydują się rodzice dzieci z podstawówek. Aleksandra Czechowska z Chrześcijańskiej szkoły Montesorri w Gdańsku informuje, że do edukacji domowej zgłaszają się głównie dzieci z klas 4–8 . U nich w ubiegłym roku było takich uczniów 280. W tym roku jest ich ponad 380.
Jak przyznaje Zakrzewska, wiele osób chce zapisać dziecko na edukację domową na trzy, cztery miesiące, dopóki nie wyjaśni się, co dalej z pandemią. – W takich sytuacjach odradzamy, bo to nie może być decyzja ad hoc i na krótko – tłumaczy dyrektorka.
Przekonuje, że taka edukacja nie może być sposobem na przeczekanie pandemii w domu. Uczniów czekają egzaminy klasyfikujące, które trzeba zdać. To test również dla rodziców – jeśli dziecko ich nie zda, wraca do stacjonarnej szkoły.
Mariusz Dzieciątko, prezes Stowarzyszenia Edukacji w Rodzinie, zauważa, że zmiana trybu nauczania to pokłosie tego, że przez ostatnie miesiące część rodziców musiała się mocniej zaangażować w edukację dzieci. I na własnej skórze odczuła, jak bardzo przeszkadza im konieczność twardego podporzadkowania się godzinom zajęć. Szczególnie gdy w rodzinie jest więcej dzieci, a np. jeden komputer. Rodzice przekonali się, że system zamiast pomagać, przeszkadza im. I że sami poradzą sobie lepiej.
Formalnie jest to proste: wystarczy złożyć wniosek do szkoły o edukację domową. Rozpatruje go dyrektor. Rodzice podpisują zobowiązanie, że dziecko przystąpi do egzaminów sprawdzających, czy przyswoiło podstawę programową, dostarczają też świadectwa z poprzednich klas.
W wielu szkołach rodzice nie muszą płacić za taką formę nauki. Nie płacą również za korzystanie z platformy edukacyjnej, czy materiały dydaktyczne dla siebie. Wszystko pokrywane jest z subwencji.
– My wspieramy, jak się pojawia problem, służymy konsultacją, ale nie są to regularne spotkania. Nie trzeba więc dodatkowych godzin dla nauczyciela. Musimy natomiast zorganizować sesję egzaminacyjną, ale to również pokrywane jest z subwencji – mówi Marta Poruszek, koordynatorka edukacji domowej prywatnej Szkoły Podstawowej z Oddziałami Dwujęzycznymi nr 20 im. Jana Gutenberga Fundacji Szkolnej w Warszawie. W praktyce wygląda to tak, że na początku roku szkolnego rodzic dostaje podstawę programową i listę wymagań. Wie, co ma robić i z czego będzie rozliczany.
– Nasza szkoła dopiero rusza z edukacją domową od tego roku. To między innymi skutek wielkiego zainteresowania rodziców – dodaje Poruszek.
Część ekspertów ostrzega jednak przed taką formą nauczania. Małgorzata Orłowska, dyrektor Społecznej Szkoły Podstawowej nr 12 im. Emanuela Bułhaka w Warszawie tłumaczy, że rodzice nie zastąpią ani szkoły, ani relacji rówieśniczych.
– Dzieci złaknione są innych, zamykanie ich teraz, po półrocznym siedzeniu w domu, nie ma sensu. To przyniesie więcej szkody niż pożytku. Rodzice muszą też zdawać sobie sprawę z tego, jaki ciężar na siebie biorą. Czy starczy im zapału? Mam kilkoro dzieci w edukacji domowej i jak mogę, odradzam rodzicom takie decyzje – mówi Orłowska.
Statystyk za ten rok jeszcze nie ma. Będą, jak informuje MEN, na przełomie października i listopada.
Ale eksperci szacują, że przybędzie ok. 5 tys. uczniów w edukacji domowej i będzie ich łącznie blisko 16 tys. W poprzednich latach ich liczba wahała się od 10,4 tys. do 13 tys. Najwięcej było po wejściu reformy i ostatecznej likwidacji gimnazjów, czyli w roku 2017/18 – 13,05 tys.