Badania oświatowe Instytutu Badań Edukacyjnych finansowane z ostatniej perspektywy unijnej i właśnie podsumowane udowadniają, że Polska nie jest krajem, który potrafi promować talenty. To, jak daleko zajdą dzieci, w mniejszym stopniu zależy od ich inteligencji i zdolności. W większym – od tego, jak wykształceni są rodzice i ile mają pieniędzy. Różnica, którą widać już we wczesnej podstawówce, nie znika aż do studiów. To dzieci gorzej wykształconych rodziców zasilają niepubliczne i najsłabsze uczelnie.
Już badania prowadzone w trzeciej klasie szkoły podstawowej pokazują, że uczniom, których rodzice mieli wyższe wykształcenie, idzie znacznie lepiej niż tym, których matka i ojciec nie mieli matury. Różnica związana ze statusem majątkowym i wykształceniem rodziców to średnio 6 pkt na 100 możliwych w czytaniu i matematyce, a 8 pkt w pisaniu. Taka sama prawidłowość występuje przy egzaminie gimnazjalnym. Luka w części humanistycznej testu to 10,9 pkt, a w matematyczno-przyrodniczej – 8,9 pkt. Różnica występuje nawet wtedy, jeśli do testu podchodzą tak samo inteligentne dzieci.
Poziom umiejętności zmniejsza, ale nie niweluje wpływu pochodzenia społecznego. Jeśli mamy osoby, które potrafią tyle samo, ale ich rodzice mają inny poziom wykształcenia, to większe szanse na dobre liceum czy studia ma osoba, której rodzice mają wyższy status nie ma wątpliwości dr Michał Sitek, socjolog i wicedyrektor Instytutu Badań Edukacyjnych. Z analiz, które prowadził przez ostatnich kilka lat ten oświatowy think tank, wynika, że różnice, które pojawiają się już na starcie, utrzymują się, dopóki młody człowiek nie opuści systemu edukacji.
Ci, którzy sami są po studiach, rzadko posyłają dzieci do technikum – to ledwie czteroprocentowy margines. 93 proc. młodych z tych rodzin trafia do liceum ogólnokształcącego, z którego ma otwartą drogę na studia. Dla porównania, wśród tych, których rodzice sami nie przeszli przez maturę, licealiści stanowią tylko 55 proc. 26,5 proc. jest w technikum. Z tej grupy społecznej rekrutują się też uczniowie szkół zawodowych. W dodatku badania pokazują, że ci, którzy do zawodówki trafią, nie mają później niemal żadnych szans na to, by zdać maturę i wybić się na studia. Zdaniem dr. Sitka rozwój elastycznych kursów kwalifikacyjnych wprowadzonych podczas reformy kształcenia zawodowego z 2012 r. jest krokiem w dobrą stronę. Wciąż jednak niewystarczającym.
Nawet jeśli młodzież aspirująca do lepszego statusu trafi do liceum, raczej zdecyduje się na profil ogólny - tak jest w ponad połowie przypadków. Dzieci "inteligencji" częściej wybierają sprofilowane klasy. Ponad 17 proc. takich uczniów ma rozszerzone przedmioty matematyczno-przyrodnicze. Ponad 24 proc. - humanistyczne. Dzieci lepiej sytuowanych i wykształconych rodziców wybierają także te szkoły średnie, które mają lepsze wyniki.
Dlaczego? Zdaniem ekspertów przyczyna może być bardzo prozaiczna - młodym z rodzin słabiej wykształconych po prostu nie ma kto doradzić. W tych o lepszym statusie ojciec i matka mają większe rozeznanie w rynku edukacyjnym, a także własne doświadczenia. Tam, gdzie rodzicielskiej rady brakuje, mogłaby pomóc szkoła. Doradztwo zawodowe wciąż jest jednak fikcją. W roku szkolnym 2013/2014 doradcy zatrudnieni byli w 7,8 tys. gimnazjów w wymiarze 211 etatów. Minister Joanna Kluzik-Rostkowska deklarowała, iż chciałaby, aby od przyszłego roku byli w każdej szkole tego szczebla.
Podobny problem widać też na etapie podejmowania decyzji o studiach. Te są zresztą najbardziej jaskrawym przypadkiem tego, jak ze względu na pochodzenie różnią się ścieżki młodych ludzi. Jak zauważają eksperci IBE, szanse na studia rosną też wraz z liczbą ludności miejscowości, skąd pochodzi młody człowiek. Z miejscowości mniejszych niż 5 tys. mieszkańców na studia idzie ok. 46 proc., natomiast z największych miast - grupa o prawie 20 pkt proc. większa. Im niższy jest status społeczny studenta, tym większą ma szansę na studia zaoczne i w szkole niepublicznej.
Wśród przedstawicieli inteligencji wybór uczelni jest świadomy, wsparty tradycją rodzinną, zakorzeniony. Wśród aspirujących pojawia się większa przypadkowość - tłumaczy dr Mikołaj Herbst z Uniwersytetu Warszawskiego. Zupełnie inne jest też podejście do edukacji inteligencji i osób aspirujących. Ci pierwsi po prostu chcą być wykształceni. Ci drudzy chcą posiadać wykształcenie. Tu decydują raczej względy pragmatyczne. Niestety osoby te często są rozczarowane korzyściami - dodaje.
Badania IBE pokazały, że jedna czwarta z tych, których rodzice mieli niskie wykształcenie, nie poszłaby w ogóle na studia, gdyby ponownie miała dokonać takiego wyboru. W wywiadach pogłębionych osoby te zwracały uwagę, że nie mają ani dobrego wykształcenia, ani zawodu w ręku. Z publikowanych w raportach fragmentów rozmów przebija strach o pracę. Na etapie wyboru ścieżki edukacyjnej potrzeba większego wsparcia dla osób z grupy aspirujących - przekonuje dr Herbst.
Badania pokazały, że aspirujący do wyższego statusu dali się nabrać. Choć, inaczej niż w latach 80. i 90., pochodzenie społeczne nie warunkuje już wstępu na studia, to wybór kierunku i poziom szkoły już tak. A to one najbardziej przekładają się na późniejszy sukces na rynku pracy.
Ostra selekcja nie sprzyja uczniom
Choć dziś dostęp do studiów mają wszyscy, prestiżowe kierunki na dobrych uczelniach raczej są dla osób z rodzin o wysokim statusie. Z czego to wynika?
Prof. Ireneusz Białecki socjolog edukacji: Próg matury już nie selekcjonuje, a na studia idzie połowa rocznika. To jest naturalne, że różnicowanie przeniosło się wewnątrz tej zbiorowości. Trzeba pamiętać, że nierówności są pewną stałą. Jeśli zmieniają się warunki, ona odtwarza się w trochę inny sposób.
Kiedy ci, którzy dziś studiują, zostaną rodzicami, nie będą się różnili między sobą pod względem poziomu wykształcenia. W przyszłości więc to, czy ktoś idzie na mniej czy bardziej prestiżowy kierunek, będzie związane ze statusem społecznym, zamożnością. Będzie miało znaczenie już nie to, czy ojciec studiował, ale to, czy był na SGH, czy w prowincjonalnej szkole wyższej.
Zróżnicowanie na studiach to też konsekwencja wcześniejszych procesów. Uczelnie przyjmują na podstawie testów maturalnych. Te z kolei, podobnie jak wyniki testów gimnazjalnych, związane są z pochodzeniem rodziców, liczbą książek w domu, z zarobkami.
Absolwenci tych mniej prestiżowych kierunków są rozczarowani. Rozżaleni, że zrobiliby inaczej, gdyby ktoś im wcześniej lepiej doradził.
Nierówność szans polega także na niejednakowym dostępie do informacji. W mediach od dawna jest powtarzana opinia, że słabe studia są stratą czasu. W mniejszych miejscowościach wciąż jednak pokutuje naiwna wiara w dyplom. Chociaż, jeśli spojrzeć na statystyki, może nie tak naiwna. Z dyplomem wciąż są większe szanse na pracę niż bez dyplomu. Zresztą studenci słabych kierunków i uczelni na ogół nie studiują, żeby zdobyć wiedzę, ale właśnie dyplom.
To z kolei każe rozważać sposób finansowania uczelni. Teraz ministerstwo płaci za studenta, więc szkoły wyższe dążą do tego, by wszyscy szli na studia magisterskie. W mojej opinii to jest zła inwestycja i należałoby zmienić ten system. Licencjat wystarczy jako podstawowe przygotowanie. Resztę umiejętności młody człowiek i tak nabywa w pracy. Nie ma potrzeby, by osoby, które będą pracować w sektorze usług, szły na wymagające studia magisterskie.
Polskie reformy edukacji stawiają w centrum wyrównywanie szans. Gonimy za utopią?
Pełna równość to oczywiście utopia, ale faktem jest, że do pewnego stopnia można wyrównywać szanse. Międzynarodowe badania pokazują, że są kraje, w których korelacja między statusem rodziny a wynikami ucznia jest niska. Tak jest na przykład w Finlandii. Ma to jednak związek nie tylko z systemem edukacji, ale całą strukturą społeczną. Pod tym względem Finlandia jest krajem o płaskiej strukturze – syn drwala nie ma tam dalece różnych warunków niż syn lekarza.
Czyli zmiana w obrębie systemu edukacji nic nie da?
Według mojej wiedzy wyniki ucznia zależą od tego, w jakich warunkach wychowywał się we wczesnych latach życia. Szczególnie pierwsze lata rozwoju są ważne – odbywa się wtedy kształtowanie możliwości poznawczych. Szkoła ma więc pewne pole manewru, powinna jednak jak najwcześniej oddziaływać na te słabsze dzieci. Jeśli się zacznie wpływać na nie dopiero od 7. roku życia, to będzie dla nich tylko gorzej.
Szkoła może stosować rozmaite zabiegi, by wyrównywać szanse. Dobre wyniki daje mieszanie lepszych uczniów z gorszymi. Uczniowie, którzy są przenoszeni do lepszych klas, zyskują więcej, niż tracą ci, którzy są już dobrzy. Nie sprzyja za to tworzenie mocno selekcyjnej szkoły.