35 proc. sześciolatków – tylko tyle zdaniem MEN faktycznie pójdzie we wrześniu do szkół. Resort edukacji, analizując wejście w życie ustawy o podręcznikach, został zmuszony do ich policzenia. Ministerstwo ma problem, bo ustawa zakłada, że w szkolnych ławach obowiązkowo powinna zasiąść przynajmniej połowa rocznika.
Autorzy uzasadnienia do ustawy podręcznikowej przewidują, że po możliwość odroczenia może sięgnąć znaczna liczba dzieci. To efekt wprowadzonych przez MEN ułatwień w ich zdobyciu. I paradoks, bo wprowadzenie ustawowego obowiązku szkolnego miało zakończyć przepychanki z rodzicami. Do tej pory mieli oni wolną rękę i sami mogli zadecydować, gdzie poślą dziecko. Teraz ta swoboda wiedzie przez odroczenie.
MEN przyznaje, że "dywersja" rodziców może być skuteczna. Wciąż chce jednak wierzyć, że "szkolny pobór" i próg 50 proc. sześciolatków uda się osiągnąć. – To bazowy scenariusz – podkreśla Joanna Dębek, rzecznik prasowy MEN. Jednak dane płynące z poradni potwierdzają obawy resortu o niższym wskaźniku. Jak wynikało z opisywanej przez DGP sondy, w Krakowie czy Warszawie ponad 20 proc. sześciolatków ma dokumenty potwierdzające brak gotowości szkolnej. Tak jest w większości miast.
Ministerstwo przekonuje, że obawy rodziców są na wyrost. Minister edukacji podkreśla, że to badanie dojrzałości rodziców. Z drugiej strony MEN kwestionuje miarodajność badań, na podstawie których dokonuje się odroczenia, bowiem większość była przeprowadzana w zimie, a nie w czerwcu, tuż przed posłaniem dziecka do szkoły.
Reklama
MEN starało się też temu przeciwdziałać, organizując serię spotkań prowadzonych przez Instytut Badań Edukacyjnych wspólnie z poradniami psychologiczno-pedagogicznymi. Wskazywano na archaiczność metod, za pomocą których bada się sześciolatków. – Kiedy przyszłam do ministerstwa, zaczęłam sprawdzać przygotowanie szkół. Wprowadziliśmy zmianę, dzięki której pojawią się w klasach asystenci nauczyciela. No i doszłam do poradni psychologiczno-pedagogicznych. Złapałam się za głowę, gdy zobaczyłam, że pracują na narzędziach, z których te najnowsze mają po 25 lat. Wtedy okazało się, że mamy prof. Annę Brzezińską z IBE, która może objechać całą Polskę i pomóc poradniom – mówiła Joanna Kluzik-Rostkowska, minister edukacji.
Reklama
Choć naukowcy ani urzędnicy nie przyznają tego wprost, ich wypowiedzi mogą kwestionować rzetelność badań. IBE pracuje nad nowymi narzędziami, ale zaoferuje je dopiero od przyszłego roku szkolnego.
To podejście oburza niektórych pedagogów. – Większość poradni ma nowe, nawet zeszłoroczne narzędzia, ale musiały je sobie same kupić. Pytanie, dlaczego oferta z instytutu pojawia się tak późno – mówi jeden z pedagogów. I dodaje, że podczas spotkań byli namawiani do tego, by nie wydawać zbyt łatwo odroczeń dla sześciolatków.
Eksperci wskazują, że na takie działania ze strony rządu jest za późno. Błąd pojawił się na początku, kiedy wprowadzano reformę. Nie przygotowano na nią nauczycieli, z których wielu ma negatywne nastawienie do przyjmowania sześciolatków do szkół.
Omijanie przez rodziców obowiązującego prawa dowodzi jego słabości – uważa Marek Olszewski ze Związku Gmin Wiejskich. Jego zdaniem winę ponosi też resort edukacji. Nie powinno się dzielić rocznika, tylko wysłać wszystkie sześciolatki za jednym razem.
Przesuwanie reformy, zmiany dat i uleganie rodzicom sprawiają wrażenie, że autorzy projektu nie są pewni, czy ta reforma to dobry pomysł. – Ujawnia się całkowity brak zaufania do państwa oraz do samorządu – ocenia Olszewski.
Jego opinię potwierdza Piotr Mikiewicz, socjolog edukacji z Dolnośląskiej Szkoły Wyższej. Uważa, że opór rodziców jest reakcją na przymus. To rodzice chcą decydować o losie swoich dzieci, gdy nagle instytucja, której nie ufają, ogranicza ich wolność i każe im wcześniej posłać malucha do szkoły. – Polakom szkoła państwowa kojarzy się negatywnie. Ich opinie wzmacniają media opisujące przepełnione klasy, pracę na kilka zmian, przemoc, narkotyki etc. – ocenia Mikiewicz. I wskazuje na pewien paradoks – te same osoby, które opierają się wysłaniu dziecka do szkoły, faktycznie żądają edukowania potomstwa, protestując, że w przedszkolach nie ma większej liczby dodatkowych zajęć. Ci sami rodzice, którym nie podoba się pomysł MEN, wysyłają dzieci na prywatne lekcje pianina czy języka obcego. W ten sposób dają dowód, że popierają kształcenie od najmłodszych lat. Niekoniecznie w instytucji państwowej.
Oprócz dzieci odroczonych z woli rodziców wiele sześciolatków rzeczywiście nie jest przygotowanych na rozpoczęcie edukacji. Nie radzą sobie z emocjami, co na późniejszych etapach edukacji generuje problemy.
Minister Kluzik-Rostkowska, kiedy rozpoczęła pracę w ministerstwie, zapowiedziała szkolenia dla nauczycieli uczących w starszych klasach. Miały one pomóc radzić sobie z młodszymi dziećmi na dalszych etapach edukacji, od III klasy.
Zainteresowanie rodziców posyłaniem sześciolatków do szkoły od początku było nikłe. Najwyższy pułap osiągnęło w latach 2012–2013, kiedy na taki krok zdecydowało się blisko 19 proc. z nich. Teraz opiekunowie też chcą się wymigać – mimo że od września ich dzieci powinny do szkoły iść obowiązkowo. – Boję się, że moja Zosia trafi na największy tłok. Zastanawiam się, czy i jej nie trzeba będzie załatwić odroczenia – mówi ojciec, którego córka będzie miała 6 lat we wrześniu 2015 r. Wtedy teoretycznie do szkół ma trafić cały rocznik 6- i 7-latków. Tak przynajmniej zakłada ustawa.

Nie należało dzielić rocznika, wtedy byłby spokój

Czy samorząd wie, ile sześciolatków pójdzie w tym roku do pierwszej klasy w gminie?

Radosław Potoczek - dyrektor Zespołu Obsługi Ekonomiczno-Administracyjnej Szkół w Chełmcu w województwie podkarpackim: Pierwsze dane pojawią się najwcześniej pod koniec maja, ale nie będą to w żadnym wypadku informacje pewne. Rodzice dosyć powszechnie wysyłają dzieci na badania gotowości szkolnej, a te przeprowadzane będą latem. W efekcie dopiero 1 września dowiemy się, ile mamy sześciolatków w pierwszych klasach. Na razie zainteresowanie było znikome. Na ponad 300 pierwszoklasistów mamy tylko 23 dzieci z młodszego rocznika.
Pojawiają się także sygnały, że MEN być może pozwoli na to, aby dzieci, które nie dają rady, mogły być cofnięte do zerówki. To dla samorządu może być bardzo kłopotliwe. Nie wiemy bowiem, ile oddziałów klasowych trzeba zaplanować, ilu nauczycieli będzie potrzebnych. Przecież może się pojawić sytuacja, że dzieci zgłosi się np. 51, a klasy mają liczyć do 25 osób. Będziemy więc zobligowani do utworzenia trzech oddziałów, a potem jedno czy dwoje dzieci wróci do zerówki a nam zostaną już te trzy droższe w utrzymaniu klasy. Z tego powodu pod koniec lutego rada gminy uchwaliła rezolucję do MEN i Sejmu w sprawie tego obowiązku.
Czego się w niej domagał samorząd?
Sprzeciwiono się przymusowemu obniżaniu wieku szkolnego wprowadzanemu w taki nieprzygotowany sposób. Ustawa jest co chwilę zmieniana, wprowadzane są kolejne furtki. Jak ta o badaniach gotowości szkolnej. Samorządy, na których przecież spoczywa obowiązek przygotowania szkół i finansów, oczywiście zostawiono samym sobie. Wszystko, co robi rząd, to tylko działania na ułagodzenie rodziców. Ale przecież i dzieci też mogą na tym bałaganie ucierpieć. Wciąż przecież nie wiadomo, jak im organizować naukę. Przepytaliśmy naszych nauczycieli, co sądzą o tej reformie, i 70 proc. z nich jest jej przeciwnych.
Może po prostu wasza gmina nie jest przygotowana?
Najłatwiej tak powiedzieć, ale rozmawiamy z innymi samorządowcami i wszędzie są podobne problemy. Właściwie jesteśmy postawieni pod ścianą, możemy tylko pilnować strony ministerstwa, gdzie z miesiąca na miesiąc pojawiają się nowe rozporządzenia. Do tej ustawy, jak i do przedszkolnej, też przecież powiązanej z reformą sześciolatków. Do tego jeszcze w tym roku dojdzie bezpłatny podręcznik, o którego wdrażaniu i finansowaniu w ogóle nic nie wiemy. Na rezolucję – choć minęło od jej wysłania półtora miesiąca – MEN nie odpowiedziało. Wie pani, ja już nawet nie uczestniczę w szkoleniach z wdrażania tej reformy. Bo nawet szkolący nie wiedzą w szczegółach, o co chodzi i jakie rozwiązania nam podpowiedzieć.