W Opolu dyrektorzy szkół wydali 242 decyzje w sprawie odroczenia spełniania obowiązku szkolnego. Objęły one 20 proc. sześciolatków. W Warszawie za niegotowe do szkoły wzięto 10 proc. z nich, w Katowicach 11 proc. We Wrocławiu poradnie psychologiczno-pedagogiczne wydały blisko 15 proc. najmłodszych zaświadczenie, które umożliwia im zostanie w przedszkolu lub w szkolnej zerówce. W Łodzi natomiast w ławkach zabraknie co 10. ucznia, który zgodnie z reformą obniżającą wiek szkolny powinien rozpocząć od września edukację. Podobnie jest w Olsztynie. A być może to nie koniec.
Eksperci z którymi rozmawiamy przyznają, że sytuacja jest dynamiczna. W niektórych miastach badania gotowości szkolnej nadal trwają. Na przykład w Bydgoszczy już 7,8 proc. sześciolatków otrzymało odroczenie, ale na badania – jak informuje Marta Stachowiak z urzędu miasta – oczekuje jeszcze ponad 7 proc.
Reklama
Ponadto rodzice mogą zmienić swoją decyzję w każdym momencie i to w obie strony. – Mimo odroczenia zgłosić dziecko do I klasy lub mimo zgłoszenia do I klasy w dowolnym momencie przed rozpoczęciem roku szkolnego przebadać dziecko – tłumaczy Grażyna Burek, pełnomocnik prezydenta Katowic ds. polityki edukacyjnej.
Już teraz jednak jest jasne, że liczba dzieci, który uznano za niegotowe do nauki, jest bardzo wysoka. – Jest ich więcej niż w zeszłym roku – szacuje Dominika Biesiada z Urzędu Miasta Krakowa.
Powód? Rodzice nie akceptują reformy, uważają, że ich dzieci nie dorosły do szkoły. Niewątpliwie duży wpływ ma na nich kampania Rzecznika Praw Rodziców prowadzona przez Karolinę i Tomasza Elbanowskich. Złożyli w Sejmie obywatelski projekt ustawy, który zakładał, że rodzice będą mieć wybór, kiedy poślą swoje dziecko do szkoły. Po odrzuceniu projektu przez posłów z podobnym wyszli parlamentarzyści PiS. Elbanowscy ściągnęli do Polski także prof. Anthony’ego Whitbreada z Cambridge, który opowiada się za przedłużaniem startu szkolnego dzieci.
Rodziców sześciolatków paraliżuje także strach przed pobytem dzieci w przeładowanych klasach. We wrześniu naukę rozpocznie półtora rocznika dzieci. Zgodnie z przepisami do I klas pójdą wszystkie sześciolatki i połowa rocznika obecnych siedmiolatków, który w zeszłym roku nie w całości był objęty obowiązkiem szkolnym. I choć w klasach może być maksymalnie 25 uczniów, to przepisy nie regulują liczby oddziałów w szkole. W efekcie w niektórych placówkach są klasy nawet do literki R. Tak jest w jednej z podstawówek w stolicy, gdzie będzie 18 klas pierwszych.
W Gorzowie, gdzie rodzice nie buntowali się przeciw nowym przepisom (odroczenia otrzymało 3,2 proc. maluchów), liczba dzieci w pierwszych klasach wzrośnie z 1580 do 1800, część szkół będzie obłożona maksymalnie.
Liczebność klas miała wpływ na rekrutację. – Są szkoły, które nie przyjęły dzieci spoza rejonu. To duży problem dla rodziców, którzy mieszkają pod Opolem, a pracują w mieście i chcieli zapisać tu dzieci – wyjaśnia Grażyna Ulanowska-Zdobylak z opolskiego wydziału oświaty. Dodaje, że rywalizacja o miejsca w rejonowych podstawówkach prowadzi do patologii. Rodzice składają fałszywe oświadczenia, że mieszkają w rejonie. Dyrektor na podstawie takiego dokumentu musi przyjąć dziecko, nie ma narzędzi, by weryfikować jego autentyczność.
I nie bardzo wiadomo, jak rozwiązać ten problem. – Nie zamierzamy budować dodatkowych szkół, bo wielki boom potrwa tylko trzy lata. Później sytuacja się unormuje i znów będziemy mieli demograficzny dołek – twierdzi Grażyna Ulanowska-Zdobylak. I dodaje, że w Opolu rocznie do szkół i tak nie zgłasza się około setka dzieci, które wyjechały na stałe za granicę z rodzicami.
W ubiegłym roku do szkół poszły 193 tys. sześciolatków. To nieco ponad 80 proc. wszystkich dzieci w tym wieku, które – według założeń reformy edukacji – powinny do trafić do szkoły. Jedna piąta z nich stawiła się w swoich szkołach z decyzjami o odroczeniu startu szkolnego. Powinny pójść do szkoły w tym roku.