Już za chwilę uczniowie wrócą do szkół. Jak pana zdaniem będzie wyglądała nauka i jej organizacja?

Trudno tak naprawdę powiedzieć, jak to wszystko będzie wyglądało. Na razie wciąż nie ma żadnych wytycznych ani konkretów. Wszyscy trwają w zawieszeniu i nie do końca też wiadomo, kto będzie za ewentualne błędy, czy zachorowania odpowiedzialny. Nie jesteśmy tak naprawdę przygotowani ani do tradycyjnego powrotu do szkoły, ani też do prężenie działającej edukacji zdalnej. Przez te ostatnie miesiące nic specjalnego w tej kwestii się nie wydarzyło, niewiele się zmieniło na poziomie instytucjonalnym. Część nauczycieli sama siebie przeszkoliła w znajomości nowych technologii, są wśród nich też tacy, którzy od samego początku świetnie się nimi posługiwali i przede wszystkim chcieli to zrobić, by nie pozostawiać swoich uczniów samych sobie. Ale to niestety nadal wyjątki.

Reklama

To jak będzie wyglądało ewentualne zdalne nauczanie, jeśli trzeba będzie znowu na nie przejść?

Myślę, że niezależnie, czy przejdziemy na model hybrydowy, czy całkowicie zdalny, będzie trochę lepiej niż było w marcu albo w kwietniu. Jednak wciąż nie tak, jak powinno to wyglądać. Nauczycieli, którzy wiedzą jak to robić, jak prowadzić zdalną edukację z korzyścią dla swoich uczniów i takich, którzy bardzo dobrze znają zasoby internetu, nadal jest niewielu. Średnia wieku osób, które uczą w bardzo wielu szkołach, to często 50-60 lat. To ludzie słabiej przygotowani do wykorzystania technologii, a dodatkowo często mają bardzo przestarzałe wyobrażenie o roli i celach edukacji. Nie jestem więc niestety dobrej myśli w tej kwestii. Z jednej strony problem leży w zdalnym nauczaniu, a z drugiej w filozofii edukacji, która stoi za obecnym modelem szkoły. Tej złej filozofii nauczenia. To edukacja, w której próbujemy wymusić, żeby dzieci się uczyły czegoś, co nie ma dla nich sensu i znaczenia. Przez to zatracają naturalną zdolność uczenia się.

Kilka miesięcy spędzonych w domu z rodzicami, bez towarzystwa rówieśników sprawiły, że dzieci się zmieniły? Jak ten czas wpłynął na ich emocje?

Myślę, że wszystko zależało od rodziców. Było więcej czasu na zawiązywanie więzi rodzinnych, przebywanie ze sobą. Jak to poszło? Różnie z tym bywało, bo rzecz jasna były i są takie rodziny, gdzie przemoc domowa ma miejsce. Rozmawiałem z jedną z wolontariuszek w Domu Aniołów Stróżów w Katowicach czyli placówki, która pomaga dzieciom i młodzieży, i powiedziała mi, że wiele dzieci bardzo chciało powrotu do szkoły, bo dla nich przebywanie w domu w trakcie lockdownu było koszmarem. Z drugiej strony badania psychologiczne przeprowadzone we Włoszech na dzieciach i młodzieży pokazały, że ostatnie miesiące zamknięcia były bardzo traumatyczne. Był to czas, w którym rodzice i nauczyciele często nie wytłumaczyli co się dzieje, rzadko zatroszczyli się też o stan psychiczny młodych ludzi. Wielu rodziców właściwie z miejsca przeszło do swoich standardowych wymagań, podobnie było w przypadku szkoły. A co do rówieśników. Owszem, tych kontaktów rówieśniczych w pewnym stopniu młodym ludziom brakuje, ale pamiętajmy, że żyjemy w innym świecie niż ten, w którym my byliśmy dziećmi. Obecna młodzież rozmawia ze sobą za pomocą komunikatorów. Te kontakty nie są więc dla nich problemem. Problemem za to było zamknięcie przez jakiś czas w czterech ścianach. To było depresyjne. Nie mogli wyjść, bali się całej zaistniałej sytuacji. Byli zamknięci w przestrzeni, w której nie do końca chcieli przebywać. Nie przeceniałbym jednak tego braku szkoły pod kątem spotkań rówieśniczych. Oczywiście fajnie dla nich będzie znowu wrócić do swojej klasy, ale już znacznie gorsze jest do, że nie wrócą do takiej szkoły jak przed pandemią. A może nawet jeszcze gorszej, bo dojdą do tego wszelkiego rodzaju obostrzenia sanitarne.

Według pana to nie tylko nauczyciele ponosili odpowiedzialność za edukację w pandemii, ale też rodzice?

Reklama

Nie. Odpowiedzialność za edukację spoczywa w przeważającej mierze na nauczycielach. Znam takich, którzy po ogłoszeniu pandemii kontaktowali się z uczniami, pytali czy czegoś nie potrzebują, jak się czują. Zrozumieli, że to nie do końca jest czas na realizowanie materiału, ale czas opieki nad dziećmi, nad ich poczuciem bezpieczeństwa. To uważam w takiej sytuacji za główny obowiązek grona pedagogicznego. Jestem generalnie całym sercem za nauczycielami, którzy robią dużo fajnego, przeprowadzali i przeprowadzają młodych ludzi przez ten trudny czas, ale wciąż jest ich za mało. Niestety myślę, że nawet w 95 procentach przypadków tego zainteresowania w ogóle nie było. To raz, a dwa wielu rodziców stanęło na wysokości zadania i odnalazło się w roli tych, którzy teraz edukują. Jeżeli zrozumieli, że warto inaczej podejść do uczenia się, zrobić tak, żeby dziecku się chciało rozwijać i uczyć, na przykład dając mu czas na zajmowanie się tym, co je interesuje lub budzi w nim entuzjazm, i to zakończyło się sukcesem. Niestety było też wielu rodziców którzy, jak wspomniałem, weszli w buty nauczycieli albo po prostu zawaliło ten wspólny czas.

Co według pana powinno być priorytetem w tej szkole, do której wrócą uczniowie? Nadrabianie zaległego materiału?

Wręcz przeciwnie. Jak długo będziemy myśleć o edukacji jako o zaliczaniu materiału i tego typu celach, tak długo będziemy mieć duży problem – niezależnie, czy będzie to edukacja stacjonarna, zdalna, czy hybrydowa. Nie żyjemy już w XIX wieku. Zresztą kurs, jaki obiera CKE czy MEN też się ostatnio często zmienia, choć obawiam się, że to akurat dość koniunkturalne komunikaty... Podstawa programowa nie powinna być już najważniejsza, a podejście do nauki powinno być coraz bardziej elastyczne. Zachęcałbym, żeby zachować zdrowy rozsądek. Oczywiście nie oznacza to, że mamy ją całkowicie zbojkotować i wyrzucić do kosza, bo realizować ją trzeba (niestety – bo uważam ją w dzisiejszym świecie za zbędną) ale, o czym piszę w swojej książce „Jak nie zwariować ze swoim dzieckiem”, są publiczne szkoły, w których nauczyciele edukują bez ocen, bez sprawdzianów, potrafią zastosować inne rozwiązania, różne tempo pracy. Jednym słowem mają pomysły i chcą to robić. Oczywiście trzeba mieć odpowiednią dyrekcję, która sprzyja, pomaga. Ale jeśli jedni mogą, to czemu inni nie? Nie skupiałbym się więc w tej nowej rzeczywistości na tym, co trzeba przerobić, ale na pozytywnej edukacji, czyli takiej, w której uczenie się sprawia przyjemność i wzmacnia ucznia. Głównie jego odporność psychiczną na wszelkie zmiany, trudne sytuacje. To naprawdę możliwe i będzie bardzo istotne zarówno w związku z pandemią, jak i pod kątem dorosłego życia. Obecny rynek pracy dynamicznie się zmienia. Trzeba się w nim szybko odnajdywać, a do tego przydają się umiejętności, których szkoła nie pomaga młodym ludziom się nauczyć. Myślę, że w dużej mierze warto, nie tylko czasie pandemii, ale w ogóle, na przykład wykorzystywać metodę zielonego długopisu. Rozumiem przez to podkreślanie dobrych rozwiązań przez nauczyciela, pozostawianie także możliwości poprawienia błędów, a nie wytykania ich przez zaznaczanie tym przysłowiowym czerwonym długopisem.

Tytuł pana książki brzmi: „Jak nie zwariować ze swoim dzieckiem”. Jak to zrobić w takim razie?

Nasza edukacja w szkole wygląda tak, że mało się uczymy, raczej zapamiętujemy informacje, a to dwie różne sprawy. Wykazujemy się posłuszeństwem, uległością. Wpisujemy się w pewien wzorzec i nie liczy się nasza indywidualność. Podobnie jest z korepetycjami. Najczęściej młodzi ludzie tak naprawdę się na nich nie uczą, bo nie pracują na swojej wewnętrznej motywacji. Cały system jest w sumie tak stworzony, by stosować głównie motywatory zewnętrzne, czyli metodę kija i marchewki. Pamiętajmy, że ta metoda to przeżytek. Ona nie działa ani w życiu szkolnym, ani zawodowym. To nie przypadek, że na gruncie zarządzania coraz rzadziej mówimy o motywowaniu systemem premii. Ani rodzice, ani nauczyciele nie są świadomi tego, jak działa motywacja wewnętrzna. Aby ona zadziałała potrzebna jest autonomia i przestrzeń do rozwoju. Chodzi o to, by dzieci same wybierały sobie metody pracy, czuły, że to one mają wpływy na to, czego się uczą. Druga rzecz to cele. Jasnym jest, że gdy dziecko słyszy, że musi się nauczyć, żeby zdać sprawdzian, czy egzaminy, to nie ma to dla niego większego znaczenia. To coś, co liczy się dla rodziców. Jeśli podejdzie się do tego inaczej, pokaże dziecku, że ta wiedza pomoże mu spełnić jego marzenia (na przykład powinno zaliczyć szkołę po to, by pójść na wyśnione ASP), to podejdzie do tego zupełnie inaczej. Trzecia sprawa to kompetencje. Szkoła dziś głównie wyposaża w wiedzę, a celem powinny być podstawowe umiejętności, które pomogą odnaleźć się we współczesnym świecie: krytyczne i kreatywne myślenie, kooperacja, komunikacji i konsekwencja w działaniu. To jest coś, nad czym warto pracować. W szkole i w domu zamiast wykładu czy monologu, to powinien być dialog, rozmowa.

To, jak to osiągnąć?

Przez odpowiednio ustawione relacje. Wspierać dziecko, ale też dawać mu pewną autonomię. Rodzice często chcą zarządzać czasem swoich dzieci. Nie tędy droga. Po drugie ważne, by oprzeć to bycie z dzieckiem na odpowiedniej relacji, którą można uzyskać dzięki chociażby rozmowie, czy zadawaniu dobrych pytań. To ułatwi komunikację i pozyskiwanie informacji o tym, co nasze dziecko lubi, co je interesuje. Jemu samemu także pomoże w wyborze odpowiedniej drogi. Pamiętajmy, że dzieci uczą się przez obserwowanie i naśladowanie innych. Dlatego tak proste czynności, jak wspólne gotowanie może być prostą lekcją chemii czy fizyki. Właśnie w ten sposób budujmy relację z dzieckiem.

To jakie dobre pytania zadawać?

Kiedy rodzice zadają pytania: „Co dostałeś ze sprawdzianu?”, czy „Kiedy jedziesz na wycieczkę?”, stosują pytania zamknięte. Dziecko na nie odpowiada, ale nie rozwija swojej wypowiedzi. Udziela konkretnej informacji. Nie możemy dowiedzieć się o jego problemach chociażby z danym przedmiotem. Inaczej zabrzmi, gdy zapytamy się, „Co mógłbyś zrobić, żeby następnym razem lepiej przygotować się do sprawdzianu?”, niż „Dlaczego się nie przygotowałeś?”. Warto zadawać pytania, w których nie ma konkretnych odpowiedzi, ale takie, w których jesteśmy otwarci na subiektywną odpowiedź – przedstawiającą sposób myślenia i motywację młodego człowieka. Takie pytania są też dobrym gruntem do poszukiwania kompromisu.

Zgodzi się pan ze stwierdzeniem, że to nie koronawirus, a depresja i problemy psychiczne są epidemią wśród dzieci i młodzieży?

Podkreśla to bardzo wielu badaczy. Zmarły niedawno Ken Robinson w jednym ze swoich wykładów powiedział, że wiszą nad nami dwie katastrofy – edukacyjna i klimatyczna. Widzimy, co się dzieje za oknem, więc ta druga jest łatwiejsza do zauważenia. Gorzej jest z tą pierwsza, bo jest trudna do dostrzeżenia. Jednak już teraz są jej symptomy. Na przykład od 60 lat zmniejsza się przeciętny czas dziecka przeznaczony na zabawę. Równolegle obserwuje się wzrost depresji, myśli samobójczych. Ten trend widać od kilku dobrych lat w Polsce. Badania PISA, które wzbudziły entuzjazm w Polsce, pokazały przy okazji, że młodzi ludzie nie czują się bezpiecznie w szkole i nie lubią do niej chodzić. Są też badania, które pokazują, że polskie nastolatki są na jednym z ostatnich miejsc na świecie, jeśli chodzi o poczucie własnej wartości, zadowolenia z własnego ciała. Warto też zauważyć, że kiedy na przykład ja chodziłem do liceum, to była inna szkoła niż ta dziś. Byłem ostatnim rocznikiem, który zdawał starą maturę. Poziom swobody i autonomii był inny niż teraz. Gdy rozmawiam z młodzieżą to słyszę, że wśród tych, którzy chodzą do czwartej czy piątej klasy, nie jest jeszcze tak źle, ale ci z klas szóstych i siódmych nierzadko mają dosyć, są przepracowani. Szkoła często staje się dla nich ogromnym problemem.

To, jak w takim razie żyć w tej nowej rzeczywistości?

Rodzice przede wszystkim powinni odpuścić. Daliśmy sobie wmówić, że rankingi mają znaczenie, a oceny to miernik jakości. Odpuściłbym oceny, wysokie średnie. Każdy rodzić wie, że nie da się znać na wszystkim, być specjalistą od wszystkiego i wszystko wiedzieć. Są poza tym dzieci, które mają inne uzdolnienia niż to, co proponuje im szkoła. System tego niestety nie docenia. Zachęcałbym, więc do „hakowania” systemu. Dziecko owszem powinno się uczyć, ale głównie w ósmej klasie podstawówki i czwartej liceum, kiedy odbywają się egzaminy, a w międzyczasie niech po prostu zalicza przedmioty i przechodzi z klasy do klasy. Nie zachęcam do tego, żeby w ogóle nie zdobywać wiedzy, bo dla mnie nie ma nic piękniejszego niż uczenie się i rozwijanie, ale uczyć się tego, co nas naprawdę interesuje. Przez całe liceum skupiłem się na grze na perkusji. Codziennie po pięć godzin. To, że się uczyłem bardzo mało nie świadczy, że niczego się nie nauczyłem i że zawaliłem szkołę, bo zaliczałem przedmioty i ostatecznie świetnie zdałem maturę. Jednym słowem wszystko da się zrobić. Ważne jest, byśmy przywiązywali uwagę do tego, co jest istotne. I równie ważne, by w tej drodze towarzyszyli młodym ludziom empatyczni nauczyciele, którzy nie stosują gróźb, nie zmuszają, a potrafią budować relację. W tym kontekście warto stawiać na rozwój holistyczny uczniów – nie tylko na naukę, ale i emocje, bo długotrwały stres na pewno tej nauce nie sprzyja. Wręcz przeciwnie. Sprawia, że dziecko nie czerpie z niej tego, co powinno.

Mikołaj Marcela– pisarz, wykładowca akademicki, autor tekstów piosenek. Na Uniwersytecie Śląskim wykłada na kierunkach sztuka pisania, filologia polska oraz projektowanie gier i przestrzeni wirtualnej. Napisał rozprawę doktorską poświęconą potworom w popkulturze (wampirom, zombie, widmom, obcym i cyborgom). Jest autorem książek "Jak nie spieprzyć życia swojemu dziecku" oraz " Jak nie zwariować ze swoim dzieckiem".