NIK będzie dokładnie analizował, jak wygląda wdrażanie zmian w Polsce i w samym MEN. Chcą sprawdzić, czy nie pogorszy się poziom edukacji i czy reforma nie odbije się na uczniach. Kontrolę rozpoczęto w październiku, a wyniki będą gotowe w pierwszej połowie przyszłego roku. Największe obawy budzi przede wszystkim to, że do szkół ponadpodstawowych w 2019 r. wystartują dwa roczniki: pierwszy rocznik ósmoklasistów kończących nową, wydłużoną podstawówkę i ostatni rocznik gimnazjalistów. W sumie o miejsca w szkole będzie się ubiegać jednocześnie 722 tys. dzieci: 349 tys. dzieci urodzonych w 2003 r. i 373 tys. z 2004 r.
Problem spiętrzenia dotyczy również części roczników 2005 i 2006. Co z kolei jest pokłosiem poprzedniej reformy; w podstawówkach i gimnazjach jest liczna grupa dzieci, które zaczęły naukę jako sześciolatki. I choć minister edukacji Anna Zalewska przekonuje, że wszyscy znajdą miejsce, kłopot zaczyna się, kiedy pada pytanie, gdzie to miejsce znajdą. PiS zdaje sobie sprawę, że jeśli we wrześniu czy październiku, czyli w gorączce kampanii wyborczej, okaże się, że są z tym kłopoty, może to oznaczać falę krytycznych artykułów w mediach i utratę poparcia.
Dlatego rząd sam sprawdza, czy dzieci z podwójnego rocznika zmieszczą się w I klasach liceów. Jak wynika z naszych informacji, takie wyliczenia prowadzi Centrum Analiz Strategicznych przy kancelarii premiera we współpracy w MEN. Cel tej operacji nie jest do końca jasny. Jeden z naszych rozmówców traktuje pracę CAS jako zabezpieczenie dla KPRM, by z kumulacji roczników nie zrodził się duży polityczny problem dla PiS. Kłopot było widać już w zeszłym roku, gdy szkoły średnie szykowały się do zmiany modelu kształcenia i do wielu renomowanych szkół trudno się było dostać.
Inny nasz rozmówca (z kancelarii) zapewnia z kolei, że nie powinno się tego traktować jak wotum nieufności wobec MEN i sprawdzania, czy rachunki resortu są poprawne. Z danych ministerstwa wynika, że nie powinno być kłopotu z umieszczeniem dwóch roczników klas pierwszych przychodzących z gimnazjów i podstawówek. Także osoba z rządu, z którą rozmawialiśmy, zapewnia, że problemu braku miejsc nie ma. Wyliczenia mają pozwolić się zorientować, jak będzie wyglądała relokacja uczniów, ilu z nich trafi do liceów, a ilu do szkół zawodowych.
Analitycy mają się zastanowić, jak wygląda nabór pod kątem potrzeb rynku pracy.
– Jest pytanie, czy lepiej, by dziecko trafiło do dobrej szkoły zawodowej, czy kiepskiego liceum – zauważa nasz rozmówca.
Tyle że rząd nie ma zbyt wielu instrumentów, by takim procesem sterować. A jeśli się okaże, że w najbardziej pożądanych szkołach jest tłok, może mieć to dla PiS negatywne skutki polityczne.
Własne wyliczenia prowadzą także poszczególne samorządy i tu nie ma takiego optymizmu jak w rządzie. W stolicy owszem, jak przyznaje Katarzyna Pienkowska z biura prasowego ratusza, będą się starali przygotować w szkołach ponadpodstawowych 44 tys. zamiast 19 tys. miejsc, jak to było w tym roku szkolnym, jednak nie jest pewne, czy się to uda.
– Mamy trzy główne problemy związane z podwójnym rocznikiem – tłumaczy.
Pierwszym z nich jest niewystarczająca baza lokalowa. Dotyczy to przede wszystkim liceów, które nie były połączone z gimnazjami. Puste gimnazja mogą służyć jako lokal dla nowych roczników, ale w wolnostojących liceach już takiego miejsca nie ma.
Efekt jest taki, że nabór w poszczególnych rocznikach może być zmniejszony nawet o połowę. A to dlatego, że dla każdego z nich trzeba przygotować taką samą liczbę miejsc. Mimo że każdy idzie innym trybem: jeden trzyletnim, drugi czteroletnim. – Jeśli jest jedna klasa biologiczno-chemiczna w trzyletnim liceum, to musi być taka sama dla dzieci, które przyjdą z podstawówki – tłumaczy Pienkowska.
Z tym wiąże się drugi kłopot, czyli brak nauczycieli. W samej stolicy we wrześniu poszukiwano 1,6 tys. pracowników, z tego 200 to kadra licealna. W przyszłym roku ta liczba może się powiększyć.
Trzeci problem to wysokie koszty doposażenia bazy dydaktycznej i modernizacji szkół. W 2017 r. wyniosły one 52 mln zł, w 2019 są szacowane na ponad 30 mln zł.
To kłopot nie tylko stolicy. – Wszystko zależy od regionu i szkoły – mówi Marek Olszewski ze Związku Gmin Wiejskich. Będą i takie miejscowości, z których uczniowie będą musieli dojeżdżać do odległych miast. I to niekoniecznie najbliższych, bo tam mogą przegrać z konkurencją.
Są jednak także takie samorządy, które uważają, że nie będzie żadnych problemów. – Jesteśmy przygotowani – mówi rzecznik powiatu jarocińskiego.
Wygląda także na to, że nie będzie problemu z dostaniem się do najlepszych placówek. Jak wynikało z analizy DGP, 20 najlepszych szkół w Polsce to w większości zespoły z gimnazjami, więc kolejny nabór będzie mógł być dwukrotnie większy. Problemy dotkną średniaków. I być może to zmusi – jak przyznaje Marek Olszewski – do przemyślenia, czy nie lepiej wybrać branżówkę lub technikum. – To by było zgodne z założeniami reformy, która miała wzmocnić szkoły branżowe, czyli byłe zawodówki, i uczynić licea bardziej elitarnymi – dodaje. Jego zdaniem to krok w dobrym kierunku, bo na rynku brakuje głównie wykwalifikowanych pracowników.
Reforma reformę reformą pogania [OPINIA AUTORÓW]
Przed pierwszą wojną światową przychodzi Żyd do rabina i zwierza się z problemu. – Rebe, urodził mi się syn. Nie wiem, jaką mam wpisać datę urodzin. Jeśli napiszę, że urodził się rok wcześniej, to pójdzie do wojska rok wcześniej i wcześniej wystartuje w dorosłe życie. A jeśli napiszę, że urodził się rok później, to łatwiej zniesie trudy służby – mówi. Rabin, patrząc z politowaniem, mówi. – A może wpisałbyś mu właściwą datę urodzenia? – Rebe, cóż za genialny pomysł! – cieszy się bohater starego żydowskiego szmoncesu. I tak się składa, że nasza dwójka czuje się trochę z reformą edukacji, jak Żyd w tym dowcipie.
Jedno z nas ma dwoje, drugie – troje dzieci w wieku szkolnym. Nasze dzieci załapały się na cztery wielkie reformy ostatniej dekady, w tym dwie duże kumulacje roczników. W efekcie najstarsze trafiły do gimnazjum, inne miały pójść do szkoły jako sześciolatki, inne jako siedmiolatki. Młodsze dzieci w ośmioletniej szkole będą się uczyć z innych podręczników niż starsze rodzeństwo. Zdobyte doświadczenie? Za każdym razem okazywało się, że to, co jedni reformatorzy uważali za bonus i wartość dodaną, kolejni przedstawiali jako największe zło. I bądź tu mądry, człowieku, które z dzieci otrzyma najlepszą edukację. Wiemy jedno: robienie eksperymentów na żywym ciele jest po prostu nie fair wobec dzieci, do których przychodzą sfrustrowani i rozgoryczeni kolejnymi zmianami nauczyciele, by przekazać tę samą wiedzę co od lat, tylko pod innym szyldem.
Nasze doświadczenia pokazują, że zmiany, którymi uwielbiają się chwalić kolejni szefowie MEN, są wtórne. Mają jednak jeden skutek. Tworzą chaos i wzmagają polityczną presję na przemeblowania w oświacie, bo tym się może pochwalić minister. Prawdziwe problemy dotyczące edukacji widać, jak się odrabia z dzieckiem lekcje do 22. Przeładowane programy, brak wsparcia szkoły, nauczyciele opowiadający, że mają zbyt mało godzin, by zrealizować program. Tyle że to jest poza radarem ministra edukacji. Jeśli czujemy się jak Żyd ze szmoncesu, to w przeciwieństwie do niego nie mamy szansy skorzystania z podpowiedzi rabina, bo żadna data nie ratuje z edukacyjnej opresji.