Ponad 35 tys. nauczycieli i pracowników oświaty miało zdaniem Związku Nauczycielstwa Polskiego stracić posady wskutek reformy edukacji. Tymczasem, jak pokazują dane MEN, od tego roku szkolnego pracy w oświacie przybyło – pojawiło się ponad 17,5 tys. etatów i ponad 10 tys. nowych pracowników. Kończący się rok szkolny jest pierwszym, w którym nie ma rekrutacji do gimnazjów.
– Przewidywaliśmy, że pracy przybędzie, bo wynika to z prostej kalkulacji – w wyniku reformy przybyło klas, a także jedna godzina w ramowym planie nauczania. To musiało przełożyć się na wzrost zatrudnienia. Nie sądziliśmy jednak, że zostanie aż tylu nauczycieli. Wydaje mi się, że to efekt działania samorządów, które starały się zachowywać etaty. Powiaty wolały przytrzymać swoich, żeby nie trzeba było ich zatrudniać z powrotem, kiedy w 2019 r. do szkół średnich trafią naraz absolwenci gimnazjów i ośmioletnich podstawówek. W gminach mogło być tak, że samorządowcy chcieli zredukować koszty społeczne – przyznaje jedna z osób, która w MEN zajmowała się zmianami.
Hipotezę potwierdza Sławomir Broniarz, prezes Związku Nauczycielstwa Polskiego. – Nie wycofujemy się z prognozy, że w ciągu trzech lat pracę może stracić 35 tys. osób. Samorządowcy nie mogli zwalniać w roku 2018, tuż przed wyborami. Rok 2019 może okazać się dramatyczny – uważa. Dodaje też, że statystyki zaciemniają nauczyciele przedszkolni. W tych placówkach przybyło między wrześniem 2016 r. a wrześniem 2017 r. aż 6 tys. etatów. – Wyliczenia MEN nie pokazują, czy etaty są pełne, czy nie. Według naszych informacji przybyło takich, którzy zarabiają w kilku szkołach, zatrudniając się na części etatu – ocenia Broniarz.
Reklama
O tym, że pracy w oświacie jest więcej, świadczą również dane z Systemu Informacji Oświatowej MEN, do którego informacje przekazują dyrektorzy szkół. Jak dowiedział się DGP, w bieżącym roku szkolnym nauczyciele wezmą o 121 tys. godzin ponadwymiarowych więcej niż rok wcześniej. Będzie ich w sumie 1,4 mln. Takie są deklaracje szefów placówek oświatowych, którzy przydzielają nadgodziny.
Godziny ponadwymiarowe to dodatkowe lekcje lub zajęcia opiekuńczo-wychowawcze, które nauczyciel może poświęcić uczniom. Jeśli nie jest ich więcej niż ćwierć wymiaru określonego w pensum, dyrektor może zlecić je bez zgody pedagoga. Jeśli przekraczają ten wymiar – taka zgoda jest już konieczna (nie może ich jednak być więcej niż pół etatu). Jak pokazuje praktyka, pedagodzy chętnie dokładają sobie pracy.
– Nauczyciele są zadowoleni, bo w ten sposób poprawiają sobie zarobki. To patologia, trzeba doprowadzić do sytuacji, w której za ustawowy wymiar pracy płaca będzie godziwa. Tak, by nie trzeba było brać dodatkowych godzin, żeby godnie żyć – uważa Ryszard Proksa, szef oświatowej Solidarności. Jego zdaniem nadgodziny są na rękę samorządom, bo nie muszą się wówczas starać o pieniądze na dodatkowe etaty ani płacić wyrównań nauczycielom, którzy dostają zbyt niskie pensje. – Naszym zdaniem w godzinach nadliczbowych jest ukrytych ok. 80 tys. etatów. To absurd, dlatego postulujemy zmiany w systemie wynagrodzeń – mówi. Jak przekonuje, Solidarność rozmawia z Ministerstwem Edukacji Narodowej, by w przyszłorocznym budżecie zapewnić pieniądze na podwyżki dla nauczycieli rzędu 10 proc. rocznie. Niedawno minister Anna Zalewska wydała rozporządzenie, by od kwietnia było to 5,35 proc. W ciągu trzech lat płace mają wzrosnąć o ponad 15 proc. Związki przekonują jednak, że w porównaniu do wzrostu płac w gospodarce to zbyt mało. Zwłaszcza że wcześniej podwyżek nie było od 2012 r.
Najwięcej godzin ponadwymiarowych biorą nauczyciele w podstawówkach – będzie ich w tym roku szkolnym 767 tys. Drugą pod względem znaczenia grupą są pedagodzy w przedszkolach – tam będzie ponad 70 tys. godzin. 55 tys. godzin zostanie wypracowanych w liceach ogólnokształcących.
– Nauczyciele odchodzą z zawodu, bo są bardzo nisko wynagradzani. Nikt nie chce pracować za 1751 zł (taką kwotę ZNP podaje jako wynagrodzenie netto początkującego nauczyciela – red.). To dlatego przedszkola borykają się z problemem braku kadr. Może dziś jeszcze tego nie widać, bo udaje się załatać dziury między innymi godzinami ponadwymiarowymi, ale niedługo to będzie bardzo bolesny problem społeczny – alarmuje Sławomir Broniarz. – W przypadku szkół podstawowych to problem zwolnień nauczycieli. Jeśli ze szkoły wypada jeden pracownik, dyrektor ma później problem z uzupełnieniem etatu i rozdziela godziny pomiędzy już zatrudnionych. W okręgu lubelskim ZNP nauczyciele mają po 9 godzin ponadwymiarowych tygodniowo. To najprostszy sposób, by obejść Kartę nauczyciela – dodaje. Przekonuje też, że coraz częściej pedagodzy z publicznych szkół dorabiają w prywatnych placówkach.
To możliwe, bo – jak pokazują dane SIO – liczba uczniów w prywatnych podstawówkach zwiększyła się po reformie o 48 proc. Jeszcze w 2016 r. do niepublicznych szkół chodziło 96 tys. dzieci. Rok później było to już 142 tys. Niepublicznych podstawówek jest już 1,4 tys. (w 2016 r. – 1,2 tys.). Średnio w jednej szkole kształci się 95 osób. W całym kraju do prywatnych placówek uczęszcza już 4 proc. uczniów.
Utrata pracy przez nauczycieli była jednym z najważniejszych problemów zaogniających dyskusję wokół reformy edukacji. Likwidacja gimnazjów miała spowodować duże zwolnienia wśród pedagogów. Choć struktura szkół przeszła trzęsienie ziemi, masowych odejść nie było. Jak podało MEN, z uprawnień emerytalnych skorzystało 6,5 tys. nauczycieli (o 1,4 tys. więcej niż rok wcześniej), ze świadczeń kompensacyjnych – 2,6 tys. (456 więcej niż w ubiegłym roku), a zwolnionych zostało 6,9 tys. (to ok. 1 tys. więcej niż przed rokiem). Jednocześnie szkoły zatrudniały nauczycieli – łącznie przybyło ich 17,5 tys. Najwięcej w województwie mazowieckim (2,9 tys.), śląskim (1,4 tys.), małopolskim (1,3 tys.) oraz wielkopolskim (1 tys.).
– Generalnie pracy jest więcej – potwierdza Ryszard Proksa. – Z perspektywy lokalnej być może tego nie widać, bo w niektórych szkołach faktycznie trzeba było zwalniać, ale globalnie zatrudnienie wzrosło.