W projekcie nowelizacji Prawa oświatowego (nazywanej potocznie „lex Czarnek”) chodzi w sumie o trzy główne kwestie. Po pierwsze, kto będzie mianował, nadzorował i odwoływał dyrektorów szkół. Czyli de facto posiadał najskuteczniejsze narzędzia, by zmuszać ich do wykonywania płynących z góry poleceń. Dziś dysponuje nimi samorząd, a chciałoby Ministerstwo Edukacji i Nauki za pośrednictwem kuratorów. Drugi cel to bezkosztowe załatanie ubytków kadrowych wśród nauczycieli, przez zwiększenie pensum godzin pracy. Wreszcie trzecim jest autokreacja.

Reklama

Przemysław Czarnek wyraźnie marzy o zostaniu jednym z liderów obozu katolicko-konserwatywnego. Swój autorytet chce zaś wykreować krzewiąc z pasją wśród uczniów cnoty niewieście oraz przymioty męskie. Jako, że obecny szef MEiN to człek bystry, zdolny i ambitny, jego autokreacja na wielkiego obrońcę tradycyjnej Polski ma szansę zostać „kupiona” przez prawicowy elektorat. To z kolei otwiera na przyszłość perspektywę awansowania z wyjątkowo paskudnego stanowiska na jakieś dużo milsze lub cieszące się wyższych prestiżem społecznym. Jak choćby funkcję Prezesa Rady Ministrów.

W tej grze codzienność 4,6 miliona uczniów wtłoczonych w system, nikogo w sumie nie obchodzi. Ani władzy, ani opozycji, ani mediów. Jest to zrozumiałe, bo przecież te kilka milionów polskich dzieciaków nie pęta się w pobliżu granicy z Białorusią. Dla debaty publicznej są więc bytami kompletnie bez znaczenia. Mogą sobie spokojnie pozostawać tam gdzie muszą, czyli w systemie edukacji publicznej.

Reklama

Ciężar tornistra

On z kolei na początku procesu nauczania funduje im trwałe okaleczenie fizyczne. Wedle opracowań Instytutu Matki i Dziecka, opartych na długoletnich badaniach, ciężar tornistra winien nie przekraczać 10-12 proc. masy ciała ucznia. Czyli dziecko ważące 30 kg nie powinno zarzucać na plecy i nosić ciężarów większych niż 3-3,5 kg. Inaczej ma jak w banku trwałe skrzywienia i uszkodzenia kręgosłupa. Taką pamiątka od szkoły państwowej na całe życie.

Tymczasem żaden tornister nie waży aż tak mało. Wszystko dlatego, że niezależnie kto stał na czele resortu edukacji od końca XX w., procesy myślowe tam zachodzące biegły dwoma torami. Pierwszy tor nakazywał dbałość o promowanie wydawnictw oferujących podręczniki, które będą jak najbardziej kolorowe, z jak największą liczbą ilustracji, koniecznie na kredowym papierze. Tak, aby ważyły niewiele mniej niż mała cegła. Drugi tor wiódł do nieustannego zwiększania tego, co uczeń winien przyswoić (o czym więcej za chwilę), przez co „mała cegła” stawała się coraz grubsza lub dzielono ją na tomy. Co zabawniejsze, wszystkie należy donieść do szkoły jednocześnie. W efekcie tego procesu myślowego przeciętna waga szkolnego tornistra ucznia klas od IV wzwyż wynosi obecnie jakieś 7-8 kilo. Czasami nawet więcej. Co chudsze dzieci zaczynają powoli konkurować z mrówkami, bo potrafią dźwigać na plecach w stronę szkoły tyle, ile same ważą.

Reklama

Każdy minister coś dorzucał do podstawy programowej

Teoretycznie trwałe okaleczenie fizyczne człowiek może zrekompensować sobie nabytą wiedzą oraz umiejętnościami. Faktycznie szefowie i szefowe resortu edukacji, począwszy od prof. Mirosława Handke w rządzie Jerzego Buzka, zawsze dorzucali coś od siebie do obowiązującej podstawy programowej. Po czym uzupełniali to dodatkową liczbą godzin. Zaczęto od matematyki, bo naukowcy z Politechniki Gliwickiej, którzy tworzyli rdzeń rządu prof. Buzka, szczerze wierzyli, iż jest ona królową nauk i uczniowie muszą ją zgłębiać jak najgłębiej. Dorzucano więc kolejne godziny, a jednocześnie matematyka stała się obowiązkowa na maturze. Rzeczą niezwykle interesującą jest to, iż po dwudziestu latach owego procesu zakres wiedzy matematycznej uczniów ostatnich klas szkół średnich jest o wiele niższy, niż pokolenie wcześniej.

Potem przyszła pora na nauki humanistyczne, przyrodnicze, wreszcie za rządów PiS na historię. Minister Czarnek nie chce (co zrozumiałe) wypadać w tej konkurencji blado na tle poprzedników. Wymyślił więc nowy przedmiot „Historia i teraźniejszość”, który zamierza zaserwować uczniom szkół średnich.

W międzyczasie kolejni ministrowie edukacji zauważali, iż z powodu rozszerzania podstawy programowej, dodawania liczby godzin nauki oraz ciężaru tornistrów, uczniowie doznają uszczerbku na zdrowiu. Zaczęli więc ratować ich dodatkowymi lekcjami Wychowania Fizycznego. Wprawdzie nic one nie dają, bo prowadzący je nauczyciele zwykle nie potrafią lub nie mają ochoty zmuszać młodzieży do czegoś, co przypominałoby rzeczywisty trening, ale za to uczniowie jeszcze dłużej przebywają w szkole.

Eksperyment na młodych organizmach

Przez ostatnie dwie dekady prowadzono więc eksperyment na młodych organizmach. Najpierw okazywało się, że spokojnie przetrzymają one sześć lekcji z rzędu. Potem dzienna średnia wzrosłą do siedmiu, ośmiu, teraz dobijamy do dziewięciu, lecz przecież i dziesięć lekcji da się przeżyć. Zwłaszcza, że mniej więcej od szóstej godziny lekcyjnej (szczególnie gdy wcześniej był WF) kolejni uczniowie kładą się na ławkach i zasypiają. Kto uczył ten wie, że podczas następnej godziny nie śpią jedynie ci, którzy grają na smartfonach. Zaś budzenie śpiących nie ma sensu, ponieważ są tak zmęczeni, że żadnej wiedzy nie przyswoją.

Jednakże nauczyciel ma obowiązek realizacji podstawy programowej, więc pędzi z materiałem do przodu i nie może oglądać się na to, czy ktokolwiek, cokolwiek zapamiętał. Resztę dorzuca się na zadania domowe. Musi ich być jak najwięcej, bo tego wymaga system. To oznacza brak możliwości zostawiania podręczników w szkołach, bo bez nich nie można odrabiać zadań domowych. I tak koło się zamyka.

Uczeń musi codziennie zarzucić na plecy ciężar dwu-trzykrotnie przekraczający normy BHP, oprzytomnieć na drugiej lekcji (no chyba że chodzi na drugą zmianę), zasnąć po szóstej. Potem po powrocie poświęcić 2-3 godziny na odtwórcze odrabianie prac domowych. O ile w XIX w. pracę dzieci w fabrykach szybko ograniczono do 10 godzin na dobę, obecnie w Polsce realizacje wymagań szkolnych to ok. 12 roboczogodzin codziennie (oprócz weekendów). Przy czym są ona bezproduktywne i ogłupiające, ponieważ w systemie jaki zbudowano nadmiar przekazywanej wiedzy oraz godzin nauki powodują, iż w efekcie prawie nic nie jest zapamiętywane trwale. A że wszystko sprowadza się do tłoczenia wiedzy teoretycznej, o uczeniu przydatnych umiejętności nie ma właściwie mowy.

Najbogatsi ewakuowali swoje dzieci z systemu edukacji publicznej

Za to będzie jeszcze gorzej, bo polskie szkoły publiczne tracą jeden ze swoich ostatnich atutów, jakim była zaskakująco liczna grupa nauczycieli na wysokim poziomie. Nawet obłąkańcze podstawy programowe nie psuły jakości ich pracy. Niestety powoli dobijają oni do wieku emerytalnego i żegnają się z zawodem. „Lex Czarnek” ma opóźnić ten proces, dociążając resztę weteranów większą liczbą godzin. Nie zapewnia to jednak widoków na dalszą przyszłość. Szkoły publiczne bowiem z coraz większym trudem pozyskują młode, wartościowe kadry. Praca w budżetówce opłaca się wówczas, gdy jest wysokie bezrobocie oraz niska inflacja. Szkoła gwarantuje wtedy nauczycielowi: stabilność, bezpieczeństwo i zarobki nieodbiegające drastycznie od tych w innych branżach. Natomiast przy wysokiej inflacji pracownicy sfery budżetowej biednieją najszybciej. Jednocześnie niskie bezrobocie powoduje, iż pracę w szkole wybierają jedynie ci nieliczni młodzi ludzie, którzy nie wiedzieć czemu czują potrzebę nauczania. Choć częściej są to osoby niepotrafiące zupełnie odnaleźć się na rynku pracy. Ten trend jak najgorzej wróży na przyszłość.

Opisany stan rzeczy powoduje, iż w ostatnich latach najbogatsi rodzice rozpoczęli ewakuację swych pociech z systemu edukacji publicznej. Liczba dzieci uczących się w szkoła niepublicznych, gdzie czesne waha się miedzy kilkaset a kilku tysiącami złotych miesięcznie, rośnie w tempie 6-8 proc. rocznie. Wedle danych GUS za zeszły rok już 7 proc. uczniów w Polsce znajduje się poza edukacją publiczną. Ich rodzice z racji swej pozycji społecznej oraz materialnej posiadają największe możliwości wywierania nacisku na władze, by chciały naprawy polskiego szkolnictwa. Ale przecież ten problem ich już nie dotyczy. Wszystko więc zmierza w stronę rozwierania się „nożyc interesów”. Coraz bardziej przypominające obóz w Guantanamo szkolnictwo publiczne pozostanie dla dzieci z biedniejszych domów. Normalną edukację otrzymają jedynie pociechy bogatszych rodziców. Najzabawniejsze, że w procesie myślowym kolejnych szefowych oraz szefów resortu edukacji ten efekt końcowy nie był zamierzonym celem. Po prostu tak im przypadkiem wyszło.