Brytyjski rząd przedstawił plan zabezpieczenia wolności słowa na uniwersytetach. To odpowiedź na działalność studentów, którzy coraz głośniej domagają się wyciszenia niektórych, głównie prawicowych, poglądów na kampusach.
Surowa kara dla młodych aktywistów?
Plan zakłada powołanie "mistrza wolności słowa", który z ramienia rządu zajmie się monitorowaniem wszelkich naruszeń ze strony środowiska akademickiego. Pomoże także w sądowej walce wszystkim wykładowcom i studentom, którym odbierze się możliwość wypowiedzi lub zwolni z powodu głoszonych poglądów.
Uczelnie, które złamią nowe zasady i zdecydują się np. odwołać zaplanowany wykład, mogą stracić dofinansowanie ze środków publicznych, a ich studenci dostęp do systemu kredytowego. To kara niezwykle surowa dla młodych aktywistów, bo za studia licencjackie w Wielkiej Brytanii płaci się niemal 10 tys. funtów rocznie. W przypadku studentów z zagranicy - trzy razy więcej.
Uczniowie będą szczególnie narażeni na sankcje, bo plan obejmie regulacjami również działalność samorządów studenckich. Te według rządu będą musiały zapewnić wszystkim równy dostęp do środków przekazu, a do ich obowiązków dołączy promocja wolności słowa. W rezultacie, jeśli młodzi będą dążyli do bojkotu konkretnego wystąpienia lub prelegenta, poniosą konsekwencje dyscyplinarne bądź finansowe.
W Wielkiej Brytanii taka forma zaangażowania jest nieodłączną częścią życia studenckiego. Młodzi ludzie wielokrotnie stawali w obronie wyznawanych przez siebie wartości, nie dopuszczając m.in. do organizacji wykładów osób związanych z koncernami paliwowymi odpowiedzialnymi za katastrofę klimatyczną.
Inicjatywa Johnsona czysto populistyczna?
- Studenci rzeczywiście odwołali parę gościnnych wykładów z przyczyn politycznych, lecz wysiłki prawicowego rządu Johnsona mają, moim zdaniem, niewiele wspólnego z wolnością słowa - powiedział w rozmowie z DGP profesor Jan Zielonka z Uniwersytetu Oksfordzkiego. W podobnym tonie wypowiada się były minister edukacji David Blunkett, sugerując, że ekipie Johnsona chodzi wyłącznie o zdobycie poparcia. - Zauważyli problem, który może zainteresować konserwatywny elektorat, więc postanowili go wykorzystać - stwierdził.
Przedstawiciele szkół zrzeszonych w grupie Russela, czyli brytyjskim odpowiedniku amerykańskiej Ligi Bluszczowej, zgodnie twierdzą, że rząd nie powinien zajmować się sytuacją na kampusach, bo uniwersytety muszą zachować swoją autonomię instytucjonalną. - Władza powinna wspierać działania uniwersytetów i organizacji studenckich w obronie wolności słowa, zamiast wprowadzać własne inicjatywy, z którymi wiąże się uciążliwa biurokracja - stwierdzili we wspólnym oświadczeniu. Z takim stanowiskiem zgadza się były konserwatywny minister edukacji Kenneth Baker. Polityk poparł projekt rządu, jednak uważa, że dbanie o wolność słowa powinno należeć wyłącznie do kompetencji władz uniwersyteckich.
- To bardzo smutne, że trzeba podejmować takie środki, ale nie ma wątpliwości, że na uniwersytetach dochodzi do wyciszania niektórych poglądów - dodał. Zagrożenia nie widzą za to sami studenci. - Nie ma dowodów na kryzys wolności słowa na uczelniach, a organizacje studenckie nieustannie podejmują kroki, aby ułatwić organizowanie tysięcy wydarzeń, które odbywają się każdego roku na naszych kampusach - napisała w oświadczeniu Hillary Gyebi-Ababio, wiceprzewodnicząca Narodowego Związku Studentów.