Z Kasią problemy były od początku gimnazjum. Dziewczyna ledwo zaliczała semestry, opuszczała lekcje, a przy tym stwarzała fatalną atmosferę w klasie – obgadywała innych uczniów, dzieliła klasę, napuszczała jednych na drugich, była agresywna. – Korespondencja z matką nigdy się nie kończyła. Ja zgłaszałam jej problem. Matka go bagatelizowała, usprawiedliwiała. Odpowiadała, że jej złe zachowanie to na pewno nasza wina, bo nie dopilnowaliśmy dziecka – wspomina wychowawczyni nastolatki, nauczycielka z miasta powiatowego.
Prawdziwe problemy zaczęły się jednak, kiedy Kasi groził brak zaliczenia roku. Matka zaczęła przychodzić do szkoły na spotkania z dyrektorem. – Były skargi, krzyki, płacz, oskarżenia, że jestem złą nauczycielką. Potem przyszedł ojciec, szef lokalnej kancelarii adwokackiej. Powiedział mi wprost: zniszczę panią.
Kasia ostatecznie została przeniesiona do prywatnej szkoły. Dyrektor na koniec roku obciął nauczycielce wszystkie uznaniowe dodatki. Choć to ona animuje życie kulturalne, prowadzi kółka zainteresowań, organizuje wycieczki. Szef uznał, że lepiej dmuchać na zimne. I tej, na którą się skarżą, nie promować.
Kolejna historia rozegrała się w jednej z podwarszawskich szkół. – Rodzice pewnego dnia zadzwonili do dyrektora z awanturą, bo dziecko nie dostało na stołówce drugiego dania. Postawiliśmy na nogi cały personel, szukaliśmy świadków wśród dzieci. Okazało się, że dziewczynka nie znosiła udka z kurczaka. Cały obiad zostawiła więc w okienku, udając, że przyjdzie po niego, jak doniesie do stolika zupę. Po pewnym czasie zjadło go po prostu inne dziecko, które po własnej porcji było jeszcze głodne. Rodzice nie wierzyli, że córka mogła sama opuścić posiłek i oddać go koledze. Do końca zarzucali nam kłamstwo – wspomina wychowawczyni ze świetlicy.
Problem dotyczy nie tylko miast. W jednej z wiejskich szkół matka notorycznie przychodziła z pretensjami do nauczycieli, zarzucając im, że nie potrafią uczyć. Co prawda jej dziecko nie było w stanie wykuć nawet prostych modlitw przed pierwszą komunią. Wina była jednak po stronie szkoły. Dziecko jest przecież najzdolniejsze i argumenty, że powinno pracować więcej – najlepiej również w domu z rodzicami – nie mają racji bytu. To wszystko w wiejskiej szkole, która jeszcze do niedawna była ostoją konserwatyzmu. Ostatnim bastionem tradycyjnego szacunku dla nauczyciela, który obok księdza i sołtysa jest jednym z filarów władzy.
Podobne historie może opowiedzieć niemal każdy nauczyciel. Mało kto się jednak nimi dzieli. Dziś to pedagodzy są pod ostrzałem, a rodzic – jeśli jest odpowiednio uparty, bezczelny, bezkrytyczny – może pozwolić sobie na wszystko. Nawet w finansowanej z podatków oświacie jest klientem, który płaci i wymaga. Może robić fochy. Pouczać. Besztać.
– Rodzice, szczególnie ci z dużych miast, zaczynają traktować szkołę jak zakład usługowy – mówi Sebastian Kępka, ekspert do spraw oświaty, prowadzący szkolenia między innymi w zakresie współpracy szkoły z rodzicami. Jego diagnoza jest prosta: stary model relacji między rodziną a szkołą się zdezaktualizował. Nikt jednak nie zdefiniował na nowo, jak one mają wyglądać. Dlatego rodzice traktują szkołę tak, jak nauczyły ich tego inne instytucje – po konsumencku. – Nie ma wątpliwości, że relacja klient – dostawca nie służy nikomu. I automatycznie zmienia relacje. Podważa też autorytet i pozycję nauczyciela – uważa Kępka.
Nauczyciele przekonują, że doświadczają tego na własnej skórze. – Mam wrażenie, jakby część rodziców chciała oddać dziecko do szkoły i po kilku latach odebrać gotowy produkt: mądrego, oczytanego i świetnie wychowanego młodego człowieka. Gotowego do podjęcia studiów gwarantujących mu świetną pracę – wylicza Paweł Kołodziejczyk, nauczyciel z 20-letnim stażem. Uczy WOS w warszawskim liceum Lelewela. I ma wrażenie, że rodzice pogubili się w swoich oczekiwaniach. – Wyobrażają sobie, że posadzimy dzieci w ławkach, a następnie przez rurki wlejemy im wiedzę do głów – dodaje Małgorzata, chemiczka z warszawskiego gimnazjum. – Nie będzie olimpijczyka z dziecka, które wychodząc ze szkoły, zapomina o niej. Nie będzie sukcesów w edukacji, jeśli rodzice nie interesują się, czy dziecko odrabia lekcje, czy nie, czego akurat się uczy. Za to później przychodzą z pretensjami i pouczają nauczycieli – dodaje nauczycielka z wieloletnim stażem w wiejskiej szkole.
Rodzice nie tylko mają pretensje o jakość nauczania. Chcą również, by szkoła przejęła za nich wszystkie funkcje wychowawcze. Mają zapobiec piciu, paleniu, wagarowaniu, zachęcić do nauki, wdrożyć odpowiednie ideały. Za tymi wymaganiami nie idzie jednak szacunek do tego, który ma się tym zająć. Najważniejszego ogniwa w tym procesie – nauczyciela.
18-latka z krakowskiego liceum nie było w szkole przez dwa dni. – Zdarza się. Może był chory, nie wiem. Później zadzwonił do mnie wkurzony ojciec, dlaczego natychmiast nie zawiadomiłam go, że jego dziecka nie było na lekcjach – denerwuje się Barbara, jedna z krakowskich polonistek. Pracuje w liceum, ale rodzice nadal chcą, by wychowywała ich dzieci. – Dlaczego miałabym dzwonić, to problem rodziców – uważa.
– To się zaczyna już w przedszkolu. Na tym etapie rodzice chcą, by nauczyć ich dzieci podcierać się, myć zęby, trzymać nożyczki i wiązać buty. Potem kindersztuby, a następnie zapobiec, by broń Boże nie wpadły w nałogi – opowiada jedna z nauczycielek klas 1–3 na wsi.
U niej w szkole był przypadek, że dwójka uczniów znienacka zaczęła dostawać same dobre oceny. Pisali testy na szóstki, oddawali je bardzo szybko. – Okazało się, że rodzice kupili im podręczniki dla nauczycieli, w których są testy. Dzieci musiały wkuwać przed klasówkami odpowiedzi – opowiada nauczycielka. Z rozmów wynikało, że uczniowie nie chcieli, ale rodzice uważali, że to świetny pomysł na oceny. Nie rozumieli, że – pomijając wszystkie inne aspekty – sami sobie szkodzą. Uczą nieuczciwości.
Barbara z Krakowa wylicza, że im gorzej rodzice sobie radzą z dziećmi, tym silniej są przekonani, że szkoła załatwi to za nich. – Ale to ten typ, który również od razu ma pretensje. Zła ocena – wina nauczyciela. Złe zachowanie, brak zrozumienia lub nieupilnowanie i tak dalej, i tak dalej – opowiada nauczycielka.
– Rodzic nie usiądzie z dzieckiem do lekcji, bo nie ma czasu. Ale potem przychodzi do szkoły z pretensjami, że wynik z testu jest kiepski – dodaje Piotr, historyk z Pomorza. Pół biedy, jeśli z reklamacją dzwoni do szkoły. Częściej skargi wędrują od razu do wyższych instancji.
– Najczęściej lądują od razu w kuratorium, z pominięciem wychowawcy czy nawet dyrekcji – opowiada krakowska polonistka. I podaje przykład: w szkole od dawna nie dają klasówek do domu. Uczniowie dopisywali sobie odpowiedzi, a następnie ze spreparowaną pracą wykłócali się o lepszą ocenę. Często do swojej wersji przekonywali rodziców (rodzic zawsze staje po stronie ucznia i bezkrytycznie wierzy w jego wersję). Jeden z uczniów dostał niedawno złą ocenę ze sprawdzianu z matematyki. Rodzice nie poszli do nauczyciela, od razu uderzyli do kuratorium, że szkoła gwałci prawa ucznia, nie oddając pracy do domu.
– Rodzice doskonale wiedzą, do jakich instytucji należy uderzyć, żeby załatwić coś w szkole. Wydział oświaty w naszym mieście ma takich telefonów dziennie po kilka. Jeśli tam urzędnicy nie zainterweniują, rodzic odwołuje się do kuratorium. A jak i to nie pomaga, zdarza się, że napiszą do rzecznika praw dziecka albo do Ministerstwa Edukacji. Jeszcze 10 lat temu to się prawie nie zdarzało – mówi Alicja Chylińska, pedagog w szkole podstawowej. Również i organ prowadzący, czyli gmina, otrzymuje petycje od rodziców.
– Jak już nic nie pomaga, zdarza się, że rodzice idą do mediów. To ostateczna forma nacisku na placówki. Żadna szkoła nie chce mieć rozgłosu w „Uwaga!” TVN – mówi Chylińska i dodaje, że placówce nic gorszego nie można zrobić. Oświacie potrzebny jest spokój, a kamery to zawsze niepotrzebne nerwy. Najgorzej, jeśli dziennikarze coś przekręcą i w świat wychodzi zupełnie skrzywiony obraz sytuacji. – Rodzice nie przewidują konsekwencji, jakie dla dzieci mają ich działania. Zdarza się też, że – zamiast załatwić sprawy między sobą, rozmawiając – ciągają się po sądach. Nie tylko z nauczycielami, ale też z kolegami swoich dzieci. Sprawy, w których dwóch chłopców się pobiło, często lądują na wokandzie – dodaje.
Do takiego stawiania sprawy zachęcają zresztą sami urzędnicy. Półtora roku temu do poważnego konfliktu na linii nauczyciele-rodzice doprowadziła ówczesna minister edukacji Joanna Kluzik-Rostkowska. Opublikowała na stronie resortu edukacji list zachęcający do informowania MEN o szkołach, które nie zorganizują opieki dla dzieci w przerwie świątecznej. Przypomniała, że w czasie wolnym od zajęć szkoły mają taki obowiązek. I dodała: „Gdyby mieli państwo jakiekolwiek wątpliwości w tej sprawie, prosimy o kontakt”, podając też numer infolinii i adres e-mailowy. – Były u nas wycieczki rodziców z pretensjami. Ministerstwo ustawiło nas po dwóch stronach barykady – wspomina Piotr.
Jednak gdyby nawet miało to działać na tej zasadzie "gwarancja – reklamacja", powinna istnieć współpraca. Tymczasem wspólnych celów brakuje. – Rodzice często zwalniają dzieci ze szkoły z byle powodu. Bo boli brzuch, bo jest zmęczone – opowiada polonistka z krakowskiego liceum. Często organizuje wyjścia z dziećmi w soboty na dodatkowe zajęcia, wyjścia do teatru, festiwal nauki. – Większość nie przyjeżdża. Za przyzwoleniem rodziców. To deprymujące – dodaje.
Popularne, zwłaszcza w dużych miastach, są urlopy w ciągu roku. Dziecko nie przychodzi do szkoły nawet dwa-trzy tygodnie, bo rodzic znalazł świetnego "lasta" na Kanary.
Jednocześnie, szczególnie w tych młodszych klasach, rodzice są roztrzęsieni. – Kiedyś dziecko rozbiło kolano i każdy uważał, że to norma. Czasem tak się dzieje. Teraz nauczyciel ma jak w banku, że przybiegnie zdenerwowany rodzic, by wybadać, co się stało, kto zawinił – tłumaczy Małgorzata Barańska, nauczycielka gdańskiej podstawówki.
Brak zaufania to jedna z kluczowych spraw, na które zwracają uwagę nauczyciele. I tego im najbardziej żal. Bo uważają, że tracą je z roku na rok. Spada ich prestiż w oczach rodziców, a to szkodzi. – Najczęściej oczekiwanie jest takie, by szkoła wychowała i nauczyła, jednak nie tylko bez pomocy rodzica, a często jeszcze przy jego braku wiary, że to, co robimy, jest słuszne. Kuriozum – komentuje Piotr, historyk z wiejskiej szkoły na Pomorzu.
Charakterystyczne jest to, że kiedy zderzyć dwie opowieści nauczyciela i ucznia, dorośli z definicji wierzą dziecku. – A dzieci często opowiadają to, co rodzice chcą usłyszeć. W tym są mistrzami. Często to ich subiektywna prawda – mówi Małgorzata Barańska.
Postawy są różne, część chce ciągle kontrolować, inni wolą w ogóle się nie wtrącać. – Mają swoich obowiązków po kokardki. Nie przychodzą, nie interesują się. Ale czasem mam wrażenie, że boją się, że czegoś się będzie od nich oczekiwać, że muszą reagować – mówi Paweł Kołodziejczyk. – Obawiają się, że im powiem: to pana dziecko, a nie moje. Wolą, żeby to szkoła sobie poradziła.
Rodzicielscy konsumenci pewnie stąpają na gruncie prawnym. Chcą mieć wszystko jasno napisane. – Mieliśmy rodzica, który domagał się, by każde nasze działanie: wystawienie oceny, uwaga do dzienniczka, było podparte odpowiednimi przepisami ze statutu szkoły albo wręcz prawa oświatowego. Musieliśmy zaangażować do tego nasze sekretarki, bo nauczyciele nie mieli na to czasu. Kiedy jednak w kilku sytuacjach okazało się, że działamy zgodnie z prawem, rodzic na szczęście odpuścił – wspomina dyrektor z Dolnego Śląska.
Jeśli rodzic ma wątpliwości, chciałby zadzwonić na infolinię. Najlepiej czynną 24 godziny na dobę. Wśród nauczycieli – szczególnie podstawówki – mówi się, że samobójstwem jest podanie rodzicom numeru telefonu komórkowego. – Chroniłem się, jak mogłem. Pokonała mnie poczta pantoflowa. Rodzice szybko się dorobili numeru – opowiada historyk. – Dzwonią z duperelami, czasem nawet, żeby powiedzieć, że ucznia nie będzie następnego dnia w szkole, albo dowiedzieć się, dlaczego jego Kubuś pokłócił się z Jankiem. O najdziwniejszych porach.
Każdy radzi sobie, jak może. – Ja określiłem bardzo jasno zasady – mogą dzwonić w czwartki do 19. W inne dni tylko w bardzo szczególnych sytuacjach – przyznaje Paweł Kołodziejczyk. Rodzice starają się przestrzegać tych zasad.
– Być może rozwiązaniem byłyby służbowe telefony dla nauczycieli? – zastanawia się Chylińska. – Łatwiej byłoby wyznaczyć granice: po 16 telefon byłby po prostu wyłączany.
Jeśli nie można zadzwonić, zawsze można wysłać e-maila. Ułatwia to elektroniczny dziennik, który obowiązuje już w większości szkół. – Kiedy zaczynam szkolenie, pytam, ile ma czasu nauczyciel, żeby odpowiedzieć rodzicom na e-maila – opowiada Sebastian Kępka z firmy Edukompetencje. – Zapada niezręczna cisza.
Niektórzy uważają, że powinni jeszcze tego samego dnia: na przerwie czy wieczorem z domu. Zdaniem innych w ogóle nie mają obowiązku odpisywać. – Dowcip polega na tym, że nie ma poprawnej odpowiedzi. Nikt nie określił, jaki status ma komunikator w dzienniku elektronicznym. Albo czy nauczyciel musi mejlować z rodzicami – dodaje Kępka.
Zanim pracownik działu obsługi klienta usiądzie na słuchawce albo zacznie odpowiadać na wiadomości, przechodzi specjalne szkolenie, na którym dowiaduje się, że trzeba być dla klienta miłym, cierpliwym, podawać maksymalnie szczegółowe informacje. Nauczyciele (średnia wieku to grubo ponad 40 lat) takich szkoleń nie przechodzą, choć ich praca polega głównie na kontakcie z drugim człowiekiem. – E-dziennik, e-maile, komórki wiele zmieniły w relacjach. Główny problem polega na tym, że nikt nas nie uczy, jak się w tym świecie poruszać, jakie są zasady, gdzie przebiegają granice – mówi nauczyciel z miasta średniej wielkości.
– My na szkoleniach wręcz zachęcamy nauczycieli, by nie odpowiadali od razu. Weekend czy wieczór to czas dla nich – mówi Kępka.
Matematyczka z dużego miasta najczęściej nie odpowiada w ogóle na pytania w e-dzienniku. Z doświadczenia wie, że to początek długiej konwersacji. Często zupełnie bezsensownej. Jeden z ojców nękał ją pytaniami, dlaczego jego córka dostała jedynkę, choć widział w systemie elektronicznej komunikacji, że chodziło o brak pracy domowej. – Próbował sprowokować dyskusję, czy na pewno podałam odpowiednie strony, czy dzieci słyszały, kiedy dyktowałam – opowiada nauczycielka. Sprawa dotyczyła dziecka w II klasie gimnazjum. Raz grzecznie odpisała, że zaprasza w środy na konsultacje. Chętnie wytłumaczy. Napisał skargę do kuratorium, że nie odpowiada na jego pytania.
Forma elektroniczna ułatwia działanie w emocjach, najczęściej tych złych. – Kiedyś trzeba było wyjąć papier podaniowy, napisać na czysto, bez błędów, czyli przemyśleć sprawę i osobiście wybrać się do szkoły, to chłodziło emocje – przyznaje Kępka. Dziś można wylać z siebie wszystko i bez zastanowienia wcisnąć „enter”.
Sprzyja jednoczeniu się w złych sprawach – uważa chemiczka. U niej było tak, że trójka dzieci nie nadążała z nauką. Co zrobiły matki? W internecie zorganizowały grupę. Wylansowały teorię, że chemiczka źle uczy. I doniosły do dyrektora. – Potem przychodzili do mnie inni, by po cichu powiedzieć, że nie mają żadnych uwag. Ale afera rozgorzała w najlepsze – opowiada.
Zdaniem Kępki szkole potrzebne jest odświeżenie marki. Spójrzmy choćby na wywiadówki. W nowych realiach stały się przeżytkiem. Nauczyciele boją się ich. – Formuła powinna się zmienić. Tu możemy porozmawiać o dziecku, o wychowaniu, o wspólnych celach, akcjach, a nie o ocenach czy terminach wycieczki i wpłat. To można załatwiać e-mailem – tłumaczy. To nowatorskie podejście nie odbiega od tego, co się działo jeszcze za czasów PRL. – Tylko rodzice już nie siedzą z ołówkami, by notować, co im powie wychowawca. Najczęściej traktują wywiadówki jako miejsce do dyskusji, oceniania, skarżenia się. Choć również i nowych pomysłów – tłumaczy Kępka. Z tym nauczyciele nie zawsze sobie radzą. Tym bardziej, że wielu rodziców często wchodzi w ich buty. – Uważa, że jak wie, ile wynosi 5 plus 4, to wie też, jak tego nauczyć – dodaje.
– W ramach moich badań, po przeprowadzeniu rozmów z rodzicami, przeanalizowałam ich wypowiedzi o szkole. Wynika z nich, że ogromny wpływ na to, co myślą o nauczycielach swojego dziecka i – szerzej – o edukacji w naszym kraju, wynika z doświadczeń, które sami mieli jako uczniowie – mówi Maria Mendel z Uniwersytetu Gdańskiego. – Wciąż żyjemy w czasach transformacji, a rodzice mają doświadczenia z PRL – dodaje. Potwierdzają to badania rad rodzicielskich – działają w nich tylko nieliczni. Pozostałych taka aktywność zwykle w ogóle nie interesuje. Partnerstwo między pedagogami a rodzicami to wyjątek.
Nauczyciele biorą część winy na siebie. – Często nie wiemy, nie umiemy. Boimy się – przyznają. Dodają też, że rodzice, którzy do szkoły przychodzą, to niewykorzystany potencjał. Można by wykorzystać ich, jak kiedyś – np. do tego, żeby pójść z klasą do muzeum. Żeby ich do tego przekonać, dziś potrzeba zupełnie innych umiejętności niż 30 lat temu.
Barańska mówi, że trzeba mieć nie tylko wiedzę, ale być dobrym psychologiem. Umieć stawiać granice. Na studiach tego nie uczą. To się ma albo nie. Choć niektórzy z czasem się uczą. – Najgorzej jest pozwolić wejść sobie na głowę. Rodzic, potrafi zagarnąć każdą wolną przestrzeń – mówi. Uważa, że sobie radzi. Ale widzi czasem zmagania kolegów i wie, że jeżeli na początku popełnili błąd, są zgubieni.
Barbara, polonistka z Krakowa, miała w klasie konflikt. Grupa była podzielona, część chciała się uczyć ponad program, druga nie. Zrobiło się nieprzyjemnie. -Rodzice wezwali mnie na dywanik – opowiada. Postanowiła wcześniej skorzystać z porad fachowców – poszła na indywidualne szkolenie. – Dowiedziałam się, że przede wszystkim trzeba słuchać, dać każdemu się wypowiedzieć, spisać wszystko na kartce i powiedzieć, że odniosę się do tego na następnym spotkaniu. Zadziałało w stu procentach.
Rodzice mają tendencje, by uważać się za specjalistów od wszystkiego. Jeśli tak chcą, niech tak będzie. Tylko – jak mówi Barańska – trzeba zaznaczyć, kto za co będzie odpowiadał.