W 2011 r. samorządy podniosły drastycznie opłaty za przedszkola publiczne. Za godzinę pobytu w przedszkolu zażądały nawet po 4 zł. Rodzice krzyczeli wtedy, że ich na przedszkola nie stać, że państwo nie ma polityki prorodzinnej i nie dba o wyrównywanie szans - pisze Aleksandra Pezda w "Gazecie Wyborczej".
Premier Donald Tusk tańsze przedszkola obiecywał i dwa razy się z obietnicy wycofywał się z powodu kłopotów budżetowych. W końcu jednak przekazał samorządom 500 mln zł. Był to ruch wizerunkowy, ale przełomowy w polityce społecznej państwa - czytamy w komentarzu w "GW".
Jednak w efekcie ustawy przedszkolnej dzieci stracą część zajęć dodatkowych. Rodzice, nawet jeśli by chcieli, nie mogą płacić więcej za przedszkole, bo zabraniają tego nowe przepisy. Nie będzie więc dodatkowej rytmiki czy zajęć karate. Przedszkola twierdzą, że ich na te zajęcia nie stać.
O sprawie pisał wczoraj Dziennik Gazeta Prawna: Bunt rodziców przedszkolaków. Niskie opłaty tak, brak zajęć nie
Według publicystki "GW" to samorządy idą po linii najmniejszego oporu. - W Poznaniu próbowano tłumaczyć rodzicom, że nie będzie zajęć dodatkowych, bo nie da się zorganizować angielskiego za złotówkę. Zupełnie jakby rządowej dotacji nie było - pisze Pezda. - Dotację od rządu dostały, jednak nie chcą jej wydawać na angielski w przedszkolach - dodaje.
Według MEN-u dotacja rządowa poszła do gmin z nawiązką, np. Białystok, po wyrównaniu "straty" po zniesionych opłatach od rodziców, będzie miał jeszcze na czysto 1,3 mln zł, Poznań - 2,5 mln zł, Kraków - prawie 5 mln zł.