"Władzy nie zależy na tym, żeby szkoły opuściły rzesze ludzi krytycznie myślących. Państwo ma w tym interes. Ten system to więzienie" – kto to powiedział?
Przemek Staroń.
Zgadza się. Przemek Staroń Nauczyciel Roku 2018. Taki tytuł, a Pan wali w polską szkołę jak w bęben?!
Od zawsze, od momentu rozpoczęcia nauki w podstawówce (śmiech). Ale mam wtedy na myśli nie jakąś konkretną placówkę – np. liceum w Warszawie czy podstawówkę w Poznaniu. I nie nauczycieli, bo to ostatni idealiści tego świata. Mam na myśli szkołę jako system, pruski model, który nadal w Polsce trzyma się mocno.
A co w tym systemie dokładnie złego?
Dwa wymiary: formalny i mentalnościowy. Ten pierwszy odnosi się do tego, że mamy ławki, krzesła, biurko nauczyciela i 45-minutowe lekcje. Jest mniej dramatyczny, bo można na tyle umiejętnie go dopasować, żeby tak nie bił po oczach.
A ten drugi?
To on jest tutaj kluczem, a jego istotą jest hierarchiczność. Założenie, że nauczyciel i uczeń są w stosunku do siebie w pozycjach nierównorzędnych. A nauczyciel ma bardzo ważny emblemat, o którym wspominał przez całe swoje życie Michel Foucault: władzę, czyli w tym przypadku kredę, dostęp do dziennika, możliwość decydowania o pozostawieniu na kolejny rok w tej samej klasie itd.
Ale w relacji mistrz-uczeń też jest hierarchiczność, a w rozwoju młodego człowieka to jednak nie przeszkadzało.
Zgoda. Tyle że problem polega na tym, że w polskiej szkole hierarchia nie polega na relacji mistrz-uczeń. A ta jest piękna i wartościowa, bo przede wszystkim podmiotowa – mistrz nie uważa się za lepszego od ucznia. Wręcz przeciwnie, obaj realizują ideę universitas, czyli wspólnotowego poszukiwania prawdy. Są niejako na równorzędnych pozycjach, oczywiście z dużą świadomością różnicy w kompetencjach.
Innymi słowy: mistrz ma wiedzę i doświadczenie, ale to go nie czyni lepszym.
Właśnie. Za to czyni go przewodnikiem, który pozwala uczniowi się rozwijać i na którym uczeń może polegać. Używając pojęcia Tadeusza Kotarbińskiego, prawdziwy mistrz jest opiekunem spolegliwym. Ale, co nie mniej ważne, on też może czerpać z tego kontaktu. Uczeń może być mistrzem mistrza.
A do czego jeszcze polskiej szkole daleko?
W sensie systemowym nie czyni priorytetem tego, co jest najważniejsze, czyli tego, jak dobrze i szczęśliwie żyć. Nie realizuje kluczowego celu edukacji i wychowania. Nie czyni najważniejszym tego, co jest fundamentalne dla nas jako ludzi: bycia w relacji z samym sobą i z drugim człowiekiem.
Co jest w zamian?
W zamian mamy system, który przez ostatnie dekady zmieniał się tylko strukturalnie. A dobra zmiana jest tylko wisienką na torcie, bo ten tort tworzono przez lata.
System modelowano na zasadzie 8 plus 4, potem 6 plus 3 plus 3, a teraz ponownie 8 plus 4. Natomiast podstawy programowej w sensie istotowym nie ruszono, o wprowadzeniu paradygmatu podmiotowości nawet nie wspominając. A przecież nie chodzi o to, by "usilnie próbować zmieniać nazwy pojęć, łudząc się, że w ten sposób zmieniamy ich treść", parafrazując słowa Romana Brandstaettera. W ten sposób nadal wszystko kręci się wokół tego samego: uczeń ma przejść przez określone etapy edukacji, zdobyć określoną wiedzę mierzoną wynikami testów, bo te decydują o jego przydatności na studia czy do pracy.
Ale to samo w sobie nie powinno być problemem…
… gdyby nie to, że całkowicie rozmija się potem z praktyką. Polscy uczniowie idą na studia, robią nawet po dwa-trzy kierunki, znają języki, a i tak pożądanej przez siebie pracy nie mogą znaleźć. Dlaczego? Bo rynek potrzebuje jednostek, które potrafią współpracować z innymi, są gotowe do uczenia się nowych rzeczy, są kreatywne.
"Narzekanie dla samego narzekania" – ktoś mógłby Panu teraz zarzucić.
Ja po prostu cały czas odpowiadam na pytanie, co w systemie złego (śmiech). System edukacji w Polsce ma cały czas poważny grzech na sumieniu: nie uczy umiejętności uczenia się nowych umiejętności, krytycznego i kreatywnego myślenia – to dwie strony tego samego medalu – oraz kompetencji intra- oraz interpersonalnych. Intra-, czyli komunikacji z samym sobą, uważności, samoświadomości i rozumienia swoich emocji, oraz interpersonalnych, czyli funkcjonowania w relacjach.
A pozostałe grzechy główne polskiej szkoły?
To odarcie wiedzy z pasji, przyjemności i radości jej zdobywania, czyli odejście od starożytnej zasady scire propter ipsum scire: poznania dla samego poznania. Młodemu człowiekowi wiedza kojarzy się przecież z czymś nieprzyjemnym, co trzeba zakuć, zdać, a potem zapomnieć. Na studiach doda on potem jeszcze czwarte "z", czyli zapić. Poza tym uczeń nie ma poczucia sensu wiedzy, którą zdobywa. "Po co się tego uczymy?", "Kiedy mi się to w ogóle przyda?" – mógłby zapytać i miałby w tym całkowitą rację. Ba, nierzadko pyta.
Tyle że akurat tego nie da się zmienić bez zmiany systemowej.
Dyskutowałbym. Wiadomo, zmiana systemowa byłaby lepsza, ale już teraz dużo w tym temacie można zdziałać. Oczywiście pod warunkiem, że nauczyciele będą wiedzieć, jak uczyć sensownie; takich nauczycieli jest zresztą mnóstwo, choćby wśród Superbelfrów.
Jakiś przykład?
Nauczyciel matematyki może powiedzieć: "Słuchaj, zobacz, są takie obszary życia jak np. ekonomia życia codziennego, w tym np. branie kredytu – to ci się na pewno przyda".
Ale nie zawsze tak będzie – po co uczniom trygonometria?
"Wiesz co, obawiam się, że z tego to tak średnio będziesz w życiu korzystać" – może rzec nauczyciel i wytłumaczyć za greckimi stoikami, że są w życiu dwa rodzaje rzeczy: te, na które mamy wpływ, i te, na które wpływu nie mamy. Czytaj: nie masz wpływu na treści programowe, ale – wskazując na dalekosiężny cel, np. dobrze zdaną maturę, która będzie wstępem na studia – warto to po prostu przełknąć. Najważniejsze, żeby nauczyciel w tym wszystkim uczniowi towarzyszył.
Ale równie dobrze może do tego podejść jeszcze inaczej.
Inaczej, czyli jak dokładnie?!
Tak, jak opisywał to Sugata Mitra (profesor Uniwersytetu Newcastle, w 2013 roku uznany zwycięzcą konkursu mówców TED za wystąpienie "Szkoła w chmurze" – przypis red.). Wbiec do sali i wykrzyczeć: "W Ziemię leci asteroida". "Naukowcy jej wcześniej nie zauważyli" – doda na przykład dla lepszego efektu. Dzieciaki wtedy: "Boże, Boże i co teraz?! Czy uderzy w nas czy nie?!". Nauczyciel: "Wiecie co, szczerze? Tego nie wiadomo, bo naukowcy dopiero to zaczynają ogarniać. Ale ja wam powiem, że mam taki sekretny wzór, który pamiętam jeszcze ze studiów i możemy to sami wyliczyć". – "Proszę Pana, to policzmy" – poproszą wtedy uczniowie. "No wiecie, ale bym musiał powiedzieć Wam, co to jest tangens i cotangens". – "Dobra, Pan powie. Policzymy" – zadeklarują na koniec. Zapewniam, że każdą wiedzę można próbować przekazać w ten sposób.
Cykl rozmnażania pantofelka też?
Nie jestem biologiem, mimo że magisterium z psychologii poświęciłem neurobiologii, i nie czuję się kompetentny. Ale czysto intuicyjnie poszedłbym w próbę pokazania, jak pantofelek rozwija się w ludzkim organizmie. O, albo jak ryzykowne jest zatrucie się pierwotniakami. Za każdym razem starałbym się to odnosić do praktyki.
Zresztą… Podam jeszcze inny przykład, z własnego podwórka. Kiedy mamy np. olimpiadę filozoficzną, to siłą rzeczy są i tematy, które bardzo trudno odnieść do życia. Wtedy sam wchodzę w rolę zbuntowanego nauczyciela i mówię np. "Słuchajcie, przetrwamy to, mamy do tego narzędzie profesora Lupina, zaklęcie Riddikulus, wyśmiejmy to". I koniec końców robimy z tego kabaret.
To nadal punkt widzenia uczniów. A czego nauczycielom brakuje w polskiej szkole?
Poczucia, że są ważni, i psychopedagogicznych narzędzi do pracy. Bo to nie chodzi nawet o to, że nie chcą pracować najlepiej, jak się tylko da. Oni często nawet nie wiedzą, jak pracować wystarczająco dobrze. I to nie jest ich wina.
Ale jak to?!
Najpierw trzeba w nich przede wszystkim zbudować poczucie godności. A poczucie godności – tutaj puszczam oko do Karola Marksa – bazuje na czynnikach ekonomicznych.
Czyli mówiąc krótko?
Należy potroić pensję nauczyciela, i mówię to z całą mocą. Przecież nauczyciel dba o młodego człowieka, który będzie potem budował społeczeństwo. Ma rolę szczególną i bardzo dużą odpowiedzialność. Po drugie, trzeba zrobić wszystko, by nauczyciel czuł się dowartościowany. Inaczej będzie sfrustrowany, a w konsekwencji stanie się agresywny. Z reguły albo odreaguje to na uczniu, albo rodzinie lub na kolegach z pokoju nauczycielskiego – przede wszystkim w postaci agresji werbalnej, a nieraz agresji przekierowanej, np. poprzez plotkowanie. Ale równie dobrze tę agresję może skierowywać przeciwko samemu sobie, a ta może się objawić w postaci wypalenia, depresji czy chorób psychosomatycznych.
Nauczycielowi też potrzebne jest specjalistyczne wsparcie, dobrze rozumiem?
Tak, gdyż pracując z młodymi ludźmi, niosąc na barkach ich emocje, a więc wykonując niesamowicie odpowiedzialną i wymagającą pracę, bardzo ważne jest to, by miał możliwość pracy nad sobą - dostęp czy to do superwizji czy np. psychoterapii, o czym często się w ogóle nie mówi.
To tłumaczy, dlatego podczas tegorocznego ogłaszania zwycięzców mówił Pan też: "Cztery lata temu stałem tu wśród Nominowanych i dzięki Bogu nie otrzymałem tytułu Nauczyciela Roku".
Tak, bo "wtedy Nauczycielem Roku zostałby człowiek, który nie jest kompletny, nie jest spójny, nie jest autentyczny ani nie jest wiarygodny". Mam poczucie, że wtedy byłem emocjonalnie dwudziestolatkiem. Uczyłem w szkole dopiero cztery lata, cztery lata wcześniej przeprowadziłem się do Trójmiasta, co ja w ogóle mogłem wiedzieć o życiu?! (śmiech)
Przez ten czas mocno poszedł Pan w rozwój samego siebie?
Zacząłem realizować postulat znany ze świątyni w Delfach - "poznaj samego siebie". Głębiej wnikać w swoje motywacje, badać swoje możliwości oraz analizować te elementy, które są we mnie słabe i np. utrudniają mi i pracę, i rozwój. Dlatego dziś czuję, że znam siebie dużo lepiej, i dzięki temu o wiele lepiej jestem w stanie sobą zarządzać - emocjami, czasem, zasobami. To pozwala mi nie skupiać się na sobie i mieć jeszcze więcej czasu, energii, siły i chęci, żeby pomagać innym.
A polityka Pana nie interesuje? Bo tam o zmiany w polskiej szkole byłoby łatwiej.
To prawda, łatwiej zmienić świat niż siebie (śmiech). A i Platon uważał, że kształcący się człowiek jest stworzony ostatecznie do życia politycznego. Ale nie, bliżej mi do Arystotelesa, nie interesuje mnie polityka w potocznym rozumieniu tego słowa. Raczej rozwijanie ideału samorządzenia. Kluczowe jest dla mnie wpływanie na otaczającą rzeczywistość poprzez realizowanie pasji, działanie, pokazywanie przykładu, stymulowanie innych, by stawali się mądrzejsi, lepsi i szczęśliwsi.
A jakieś rozwiązania systemowe już Pan widzi?
Najlepiej byłoby pójść wzorem krajów takich jak Finlandia. Ale nie na zasadzie kopiuj-wklej, tylko zainspirowania się ich postawą. Dlatego na dobry początek trzeba przeprowadzić szeroko zakrojone, najlepiej interdyscyplinarne, badania. Sprawdzić, czego faktycznie brakuje w polskiej szkole, co i jak możemy ulepszyć, wykorzystując nasze zasoby i naszą specyfikę. Dać możliwość wypowiedzenia się wszystkim – rodzicom, uczniom, nauczycielom, społecznościom lokalnym. I dopiero na tej podstawie zaproponować konkretne rozwiązania. A póki co - robić swoje i czynić dobro!