Minister edukacji Anna Zalewska, przygotowując ustawę z 27 października 2017 r. o finansowaniu zadań oświatowych (Dz.U. poz. 2203), powtarzała, że cel zmian jest jeden: mniej pieniędzy z dotacji w kieszeni właścicieli placówek oświatowych, a więcej na dzieci. W myśl nowych przepisów od 1 stycznia 2018 r. dyrektorzy publicznych szkół i przedszkoli oraz prywatnych przedszkoli, które przystąpiły do powszechnej gminnej rekrutacji, mogą zarabiać maksymalnie 12,7 tys. zł brutto (wcześniej zdarzało się, że z pieniędzy z dotacji wypłacali sobie po 50 tys. zł pensji). W przypadku niepublicznych placówek, które pobierają dodatkowo czesne, to jeszcze mniej – 7,6 tys. zł (choć nic nie stoi na przeszkodzie, aby wynagrodzenia były wyższe, o ile są finansowane z opłat od rodziców).
Kogo obejmuje limit
Najmocniej znowelizowana ustawa uderzyła w właścicieli prywatnych przedszkoli, którzy przystępując do powszechnej rekrutacji, zgodzili się otrzymywać 100 proc. gminnych dotacji i zrezygnowali z pobierania czesnego (mogą przyjmować tylko opłaty za wyżywienie plus po złotówce od dziecka za każdą godzinę jego pobytu w placówce powyżej pięciu godzin bezpłatnej podstawy programowej). Jeszcze przed uchwaleniem przepisów próbowali oni szantażować resort edukacji, twierdząc, że nie będzie im się opłacało prowadzenie placówek za 9 tys. zł na rękę. Grozili ich zamykaniem. Ministerstwo się jednak nie ugięło.
Dziś w przedszkolach nikt już nie mówi o zwijaniu interesu. Bo ich szefowie znaleźli sposoby na ominięcie nowych regulacji. – Jest ich mnóstwo. Na przykład z przepisów nie wynika, że musimy wszystkim wypłacać 12 pensji w ciągu roku. Może być ich więcej, byle każda mieściła się w limicie. Skoro nauczyciele w samorządowych szkołach otrzymują trzynastki, to i my możemy je wprowadzić – mówi Maciej Godlewski, właściciel jednego z prywatnych przedszkoli w podwarszawskiej Lesznowoli, członek zarządu Stowarzyszenia Przedszkoli Niepublicznych.
Wicedyrektor krezusem
– Przedsiębiorcy skonsultowali się z prawnikami, zrobili niewielkie przemeblowanie w swoich placówkach i uzyskują podobne dochody co przed zmianami – przyznaje Robert Kamionowski, radca prawny i ekspert ds. oświaty.
Jeden z przedsiębiorców zatrudnił swoją żonę na stanowisku wicedyrektora z wyższą pensją, niż przewiduje ustawowy limit. – Bo w przepisach nie jest jednoznacznie napisane, że wicedyrektor również musi zarabiać mniej – tłumaczy Kamionowski. Choć przyznaje, że jeśli gmina zakwestionuje takie podejście, a sąd administracyjny posłuży się wykładnią celowościową, to placówka może mieć problem z utrzymaniem dotacji.
A spory na tym tle są niemal pewne, bo MEN stoi na stanowisku, że ustawowe ograniczenie dotyczy wszystkich pracowników zatrudnionych w szkole czy przedszkolu. – Jeśli faktycznie resort tak twierdzi, to mamy do czynienia z jawną dyskryminacją. Wychodziłoby na to, że dobry nauczyciel w publicznej placówce prowadzonej przez osobę fizyczną może maksymalnie zarabiać 12,7 tys. zł, a w niepublicznej – 7,6 tys. To byłoby niezgodne z konstytucją – uważa prawnik.
Żona sprząta, matka bierze czynsz
Ale nawet jeżeli MEN nakaże stosowanie ograniczeń wobec wszystkich zatrudnionych, to właściciele placówek znajdą inne sposoby na obejście przepisów. A w zasadzie już znaleźli.
Przykład pierwszy: małżonka dyrektora zakłada firmę sprzątającą i świadczy usługi na rzecz przedszkola. Ich koszt pokrywany jest z samorządowej dotacji. I żadne limity tu nie obowiązują. Sprzątanie może kosztować nawet 50 tys. zł miesięcznie.
Przykład drugi: dyrektor zatrudnia członka swojej rodziny na stanowisku kucharza lub nauczyciela z wysokim wynagrodzeniem. W tym ostatnim przypadku wpisuje mu do umowy dodatkowy zakres obowiązków (np. czynności administracyjne), unikając w ten sposób ewentualnych zarzutów o dyskryminowanie płacowe pozostałych nauczycieli.
Przykład trzeci: właściciel wynajmuje nieruchomość pod przedszkole lub szkołę od członków najbliższej rodziny, np. rodziców. Płaci wysoki czynsz pokrywany z dotacji bez obaw, że nadwyżkę trzeba będzie zwrócić gminie lub przeznaczać ją na zakup pomocy dydaktycznych.
Co na to MEN? – Zdajemy sobie sprawę, że nie wszystko udało się uszczelnić. Chcemy jednak mocno utrudnić właścicielom przedszkoli i szkół bogacenie się za publiczne pieniądze – mówi nam dyrektor jednego z departamentów w resorcie. Przyznaje, że znane mu są np. przypadki celowego zawyżania czynszów. I deklaruje, że wkrótce pojawią się ograniczenia w wysokości opłat za wynajem nieruchomości.
Na razie samorządom, które nie chcą przymykać oka na nieprawidłowości, pozostaje tylko jedna droga – sądy administracyjne. Jest ona jednak czasochłonna i niepewna. Postępowania najczęściej są umarzane, choć zdarzają się wyroki korzystne dla lokalnych władz. – Ostatnio sąd nakazał właścicielowi jednej ze szkół policealnych zwrócić 1,2 mln zł dotacji. Taka kwota w zaledwie rok trafiła na prowadzenie rady programowej, w której zasiadały trzy osoby – opowiada prof. Antoni Jeżowski z Instytutu Badań w Oświacie, były nauczyciel, dyrektor szkoły i samorządowiec.
Jego zdaniem MEN nigdy nie uda się wymyślić przepisów, które w 100 proc. zablokowałyby nieuczciwe działania. Paradoksalnie jednak to może się w końcu obrócić przeciwko samym prywatnym podmiotom. – Im więcej negatywnych przykładów, tym więcej argumentów dla władzy, by całkowicie zrezygnować z dotowania niepublicznych placówek – przestrzega profesor.