Roberta Kubicę zna cała Polska. Ale jest inny rajdowiec, o którym słyszeli tylko pasjonaci, a który ma na swoim koncie nie mniejsze sukcesy. Zawdzięcza to zaś umiejętnościom, które zdobył w zawodówce samochodowej, bo jest to ceniony mechanik rajdowy. Podobnie Karol Okrasa. Dziś kulinarny celebryta z własną restauracją w jednym z droższych warszawskich hoteli, kiedyś uczeń technikum gastronomicznego. Chociaż podobnych przykładów jest wiele, stereotyp, że technika, a już na pewno zawodówki, to szkoły dla uczniów gorszych, słabszych i pozbawionych ambicji, wciąż jest silny. Dlatego kolejne roczniki dzieci popychane przez rodziców i nauczycieli wybierają licea. – To najprostszy wybór, co nie znaczy, że najlepszy nawet dla uczniów piątkowych, z ambicjami skończenia studiów – uważa Dominika Staniewicz, ekspert ds. rynku pracy z Bussines Centre Club. Mówi to, co zwykli mawiać jeszcze nasi dziadkowie: fach w ręku jest bezcenny. I co ważne, w niczym nie szkodzi przyszłej karierze. – Ja sama mam dwie córki, obie właśnie uczą się w gimnazjach, ale już wiemy, że na pewno nie pójdą potem do liceów. Jesteśmy zdecydowani na technika, przed nami tylko kwestia wyboru profilu. Jeżeli dziewczynki zechcą, będą mogły po nich pójść na studia, ale będą też już miały konkretny zawód, a ten, jak wiadomo, zawsze się przyda – deklaruje Staniewicz.
Od garażu do Dakaru
Darek Rodewald mechanikiem postanowił zostać, kiedy jego brat kupił sobie garbusa. – Miałem chyba z 15 lat. Razem z bratem w tym starym rzęchu grzebaliśmy, coś tam poprawialiśmy, naprawialiśmy. I wtedy poczułem, że to jest to, że właśnie tym chcę się zajmować. A więc jasne dla mnie było, że po szkole idę do zawodówki samochodowej. Równolegle, oprócz szkolnych praktyk, pracowałem u mojego sąsiada, który miał taki mały warsztat samochodowy. I to razem połączone, zawodówka i ten warsztat, to była prawdziwa szkoła życia – wspomina dziś 29-letni mechanik. – Po szkole zacząłem wyjeżdżać do pracy do Holandii. Najpierw dorywczo, aż trafiłem do pracy w dużej międzynarodowej firmie transportowej De Rooy, która akurat szukała mechaników na stałe. Wprawdzie nie znałem niderlandzkiego, ale mówiłem po niemiecku, postanowiłem więc spróbować. Na początku bywało ciężko, kolega Holender musiał mi tłumaczyć na niemiecki polecenia, nazwy urządzeń, mechanizmów. Wszyscy jednak byli bardzo pomocni, a i niderlandzki dość szybko zacząłem łapać – opowiada.
Specjalizacją firmy, do której trafił Darek, są samochody ciężarowe. Darek opowiada dalej: – Gdy rozpoczynałem tam pracę, obok głównej siedziby firmy stał taki mały garaż, gdzie budowane były dakarówki, czyli samochody specjalnie szykowane na rajdy. Ciągnęło mnie do nich, bo to sprzęt pierwsza klasa, i kilka razy zdarzyło mi się przy nich pomagać. Po pewnym czasie Jan de Rooy – szef firmy i zwycięzca rajdu Dakar z 1987 r. – zagadnął młodego mechanika z Polski, czy by nie zechciał pracować właśnie w dziale dakarowym. – Myślałem, że tylko w roli serwisanta, ale przeżyłem szok, gdy oświadczył: „Darek, pojedziesz ze mną w aucie”. I tak w 2007 r. polski mechanik po zawodówce w podopolskim Oleśnie zaczął jeździć w teamie De Rooy. Wprawdzie nie z Janem, tylko z jego synem Gerardem, ale od razu w rajdach z wysokiej półki, bo w Transorientale – porównywanym do Dakaru rajdzie z Rosji do Chin. Po drodze było błoto, chińskie wydmy i pustynie, ale Darek podołał, maszynę utrzymał na pełnym chodzie.
Od tamtej pory zaczął regularnie jeździć w rajdach. Jako główny mechanik wygrał rajd Africa Race 2009, zajął 2. miejsce w Silk Way Rally 2009 (Rajd Jedwabnego Szlaku, drugi po Dakarze najtrudniejszy rajd świata) i 2. miejsce w Rajdzie Maroka 2011. W styczniu 2012 r. osiągnął historyczny sukces, kiedy razem z Gerardem de Rooyem i Belgiem Tomem Colsoulem jako pierwszy Polak zwyciężył Dakar. W tym roku jego zespół zajął 4. miejsce w tym rajdzie. – Jak mogłaby mi się nie podobać taka praca – śmieje się. – Samochody to zawsze była moja pasja, a dodatkowo mam pewną robotę i naprawdę godne zarobki, za które mogę spokojnie w Holandii utrzymać rodzinę, a mam dwóch synów i żonę. Planujemy zresztą powrót do Polski, na razie buduję tu dom, ale za jakiś czas będę też chciał rozkręcić swoją firmę – opowiada Rodewald. – A wie pan, że pana zawodówka na swojej stronie internetowej chwali się panem jako sławnym absolwentem? – Naprawdę? Fajnie. I nawet nie ze względu na mnie. Fajnie, bo jak dzieciaki zobaczą, że i po zawodówce można odnieść sukces, mieć dobrą pracę, to może zaczną inaczej oceniać te szkoły. Tylko to naprawdę musi być ich pasja i wtedy nie ma co patrzeć na wybory kolegów, na to, że wszyscy idą do ogólniaków, że rodzice chcą, by ich dziecko miało lepsze niż oni sami wykształcenie – mówi Rodewald. Na stronie Zespołu Szkół Zawodowych im. Józefa Lompy w Oleśnie podobnych do Rodewalda absolwentów jest wymienianych więcej. Dyrekcja chwali się Adamem Mitręgą, który szkołę – technikum handlowe – skończył w 2001 r., a teraz zarządza pięcioma firmami i jest właścicielem agencji artystycznej PMG. Krzysztof Krzemiński, absolwent technikum mechanicznego z 2003 r., jest współwłaścicielem firmy transportowej Kama w Oleśnie, a Piotr Sklorz, który zdobył zawód mechanika samochodowego, dorobił się zakładu mechanicznego Piotr II w Świerczu niedaleko Olesna.
Alaska zamiast kancelarii
Pozytywnych historii absolwentów zawodówek jest sporo. – Nie wszystkie może są spektakularne, na miarę amerykańskiego mitu od pucybuta do milionera – mówi Wojciech Hetman, wiceprezes Lubelskiej Izby Rzemieślniczej. – Zazwyczaj są to drobne lokalne sukcesy, własne biznesy lub po prostu dobre posady. Niestety nie mówi się o nich głośno, a szkoda.
Hetman to także znany lubelski cukiernik i nauczyciel całych pokoleń cukierników. Chętnie opowiada o swoich uczniach. – Bywa, że na początku nie rokują, nie chce im się uczyć, wolą zabawę, uważają, że za mało zarabiają, ale bardzo często właśnie praca budzi w nich poczucie odpowiedzialności i szybko dorastają. Miałem nawet kiedyś ucznia, który już zaliczył więzienie, wszyscy postawili na nim krzyżyk, a on wyszedł na prostą, jest dziś szanowanym obywatelem, ma żonę dyrektorkę szkoły i własny biznes – dodaje Hetman. Dominika Staniewicz zauważa jednak: – Ktoś musi tymi młodymi ludźmi pokierować. Nie oszukujmy się, to w dużej części są dzieci, które nie wiedzą, co chciałyby w życiu robić. Bez pomocy przy wyborze szkoły ze strony rodziców się nie obejdzie. Nie chodzi o zmuszanie do jakiejś szkoły, ale o to, by dziecko wesprzeć w konstruktywnym wyborze. Jerzy Bartnik, prezes Związku Rzemiosła Polskiego, nie musiał opowiadać dzieciom, jak się żyje, kiedy ma się fach. Wystarczyło, że sam świecił przykładem. Wywodzi się z rodziny poznańskich ślusarzy i sam od 1970 r. przejął rodzinny zakład. – Córka i syn widzieli, jak ciężko pracuję i jaką odpowiedzialność muszę ponosić, nie tylko za firmę, lecz także za pracowników. Więc jeszcze jako nastolatki zapowiedziały, że nie pójdą w moje ślady – opowiada. – A ja postanowiłem, że nie będę ich do tego zmuszać, bo każdy musi sam sobie życie układać. Moja dziś trzydziestokilkuletnia córka, która jest z wykształcenia ekonomistką i od lat pracuje w swoim zawodzie, ostatnio przyznaje jednak, że brakuje jej takiej fizycznej, konkretnej pracy. I to wcale nie jest odosobniony przypadek. U nas nie jest to normą, ale już choćby w Stanach Zjednoczonych często się zdarza, że rodzice sami nakłaniają dzieci, by zanim pójdą na studia, do college’u, zaczęły pracować, i to fizycznie, tak by poznały, jak ważna jest taka praca.
Bartnik opowiada o swoim znajomym, którego syn, zanim zaczął studia prawnicze, przepracował kilka miesięcy w trudnych warunkach na Alasce w górnictwie. – Studiuje, ale złapał bakcyla, nieźle zarabia i już zapowiada, że praktykować jako prawnik zacznie dopiero po kilku latach pracy na Alasce. W Polsce rodzice załamywaliby ręce, że ich dziecko zamiast robić karierę w garniturze, ciężko gdzieś pracuje. Tam natomiast rodzice mu przyklasnęli – dodaje Bartnik.
Przy małej pomocy rodziców
Karol Okrasa – czy ktoś go nie zna? Jeden z najbardziej rozpoznawalnych polskich kucharzy. Ma pogram telewizyjny, poważne kontrakty reklamowe i własną restaurację. Szkołę zaś wybrali mu rodzice. – W mojej rodzinie nie było tradycji kulinarnych, ale była potrzeba, bym w miarę szybko zdobył konkretny zawód, zaczął pracować i odciążył rodzinę – opowiada Okrasa. – Rodzice mieli skonkretyzowaną ideę co do mojej przyszłości, a mnie to nie przeszkadzało. Gastronomia też była rodzicielską intuicją, bo trzeba przyznać, że nie przejawiałem specjalnych oznak, że mam do niej powołanie – opowiada nam Okrasa. – Początkowo chciałem iść do technikum gastronomicznego w Grodzisku Mazowieckim, skąd pochodzę. Ale zdecydowaliśmy się jednak na znane i szanowane technikum na Poznańskiej w Warszawie. Było tam pięciu chętnych na jedno miejsce, trzeba było się bardzo dobrze uczyć, by się do niego dostać. W tamtym czasie, a była to pierwsza połowa lat 90., ta szkoła oferowała świetne praktyki w hotelu Jan III Sobieski, w Hotelu Bristol, w hotelu Forum i Victorii. To były wtedy cztery najważniejsze hotele w Warszawie, do których dostanie się na staż było naprawdę czymś ważnym.
Okrasa wspomina, że właśnie te praktyki obudziły w nim pasję. – Szybko okazało się, że nie może mi się to nie podobać. Pierwsze praktyki miałem w hotelu Jan III Sobieski, a potem w Bristolu. To były czasy, w których moi rodzice zorganizowanym autokarem raz w tygodniu przyjeżdżali do Warszawy pod Halę Banacha, by kupić wędliny czy sery, bo w sklepach było byle co. I ja, młody chłopak z Grodziska, nagle trafiłem do świata, gdzie świeże, egzotyczne owoce je się przez cały rok, bez względu na to, czy jest na nie sezon, czy nie. Gdzie pracuje się z mięsami wszelkich gatunków, i to najlepszej jakości. Od razu w to wsiąkłem. To był fascynujący moment, bo w hotelu Bristol, który był świeżo po remoncie i miał nowego zagranicznego szefa kuchni, powstała nowa polska kuchnia – opowiada Okrasa.
Z perspektywy czasu nic by w swojej nauce w technikum nie zmienił. – Kucharzem zostałem w hotelu, ale w szkole nauczyłem się teorii i odpowiedniego podejścia do pracy – tłumaczy. – Trafiłem na fenomenalnych ludzi, którzy ukształtowali we mnie nie tylko kucharza, lecz także żywieniowca. Moje nauczycielki, pani Szumlicz i pani Gałach, które uczyły mnie żywienia człowieka i technologii gastronomicznej, uczyły także zwykłej zawodowej odpowiedzialności za to, co powinien żywieniowiec. Właściwie to wszystko miałem podane na tacy, chodziło tylko o to, czy zechcę z tego skorzystać.
Okrasa to nie jedyny z młodych polskich szefów kuchni, który przeszedł przez naukę zawodu w szkole. Podobnie jak on technikum na Poznańskiej skończył Marcin Soból – szef kuchni w restauracji Krasnodwór, która w 2012 r. została wyróżniona nagrodą Złoty Widelec w konkursie „Warszawa od kuchni”. Michał Kaczmarczyk, który szefuje kuchni w katowickim Coneser Club, ukończył Technikum Gastronomiczne w Rudzie Śląskiej, a w latach 2005–2007 uczestniczył w wyprawie polarnej zorganizowanej przez Zakład Biologii Antarktyki PAN w Warszawie, podczas której gotował dla polskich i brazylijskich naukowców. Nawet słynny szef kuchni hotelu Jan III Sobieski Robert Sowa swoją karierę zaczął od Zespołu Szkół Gastronomicznych im. Henryka Sucharskiego w Krakowie.
Szymonowi Filodzie z Poznania, podobnie jak Okrasie, zawód wybrała mama. Opowiada: – W mojej podstawówce panowało przekonanie, że tylko uczniowie z czerwonymi paskami do czegoś się nadają, że tylko oni mogą odnieść jakiś sukces, i to na nich skupiali się nauczyciele. Reszta była spisywana na straty. A ja nawet nie, że źle się uczyłem, jak chciałem, to mogłem nawet i piątki mieć, ale jako nastolatek człowiek to raczej stawiał się nauczycielom. Szczególnie gdy widział, że nie traktują wszystkich sprawiedliwie. Ale z plastyki i z ZPT to zawsze, zupełnie bez problemów, miałem świetne oceny. Więc kiedy kończyłem podstawówkę, ale niekoniecznie miałem sprecyzowane plany co do dalszej edukacji, moja mama zdecydowała: no to czas na pracę, szczególnie że w rodzinie się nie przelewało.
I tak Filoda został projektantem mebli. Rodzice nie przymuszali go do żadnego zawodu, jedynie podpowiadali, ale ostateczną decyzję zostawili jemu. – W podstawówce chodziłem na kursy sklejania modeli, uwielbiałem to – opowiada. – Mama usłyszała o pracy modelarza odlewniczego i uznała, że to chyba podobne do tego, co tak lubię. Poszedłem na praktyki do takiego właśnie zakładu rzemieślniczego, choć jak się okazało, nie ma to nic wspólnego ze sklejaniem modeli.
Równolegle Filoda zaczął naukę w szkole zawodowej. Okazało się, niestety, że to błąd. Poziom był dla niego za niski. Zasmakował już jednak w pracy, w tym, że ma własne pieniądze, i szkoda mu było to rzucić. – Po zawodówce postanowiłem kontynuować naukę i poszedłem do wieczorowego technikum technologii drewna – wspomina. – I to był znacznie lepszy krok. To tam się nauczyłem, jak postępować z drewnem, jak je wykorzystywać w pracy. W ostatniej klasie w ramach projektu zaliczeniowego razem z kolegą mieliśmy zrobić renowację fotela w stylu biedermeier. Ja część drewnianą, on tapicerkę. Tak trafiliśmy do profesora historii sztuki, który nas przekonał do dalszej nauki w dopiero co powstałym policealnym studium rzemiosł artystycznych. Po nim już wiedziałem, że chcę i potrzebuję skończyć także studia – opowiada Filoda, który w końcu po latach nauki trafił na Wydział Architektury i Wzornictwa ASP w Poznaniu.
Przez niemal cały czas ten młody rzemieślnik także pracował. W 2000 r. założył warsztat Modelarstwo Odlewnicze Sz. Filoda, w którym współpracował z firmami Man, Solaris, Schattdecor czy Profim. Potem współtworzył biuro projektowe Squid Design Studio, które w 2009 r. zostało wyróżnione tytułem Lidera Przedsiębiorczości Akademickiej, przyznawanym przez prezydenta Poznania, a w 2010 r. wzięło udział w wystawie Design.pl w Galerii Narodowej w Pradze, która była największą prezentacją polskiego wzornictwa w Czechach. – Zawodowe wykształcenie i całe doświadczenie, które zdobyłem w czasie nauki, okazały się naprawdę bardzo przydatne w tej pracy – zapewnia.
Filoda jest też jednym z kilkunastu projektantów współpracujących z serwisem NowyModel.org. Katarzyna Laskowska z tego portalu – zrzeszającego głównie młodych twórców mebli – zapytana o projektantów z zawodowym wykształceniem przysyła całą listę twórców: technologów drewna, czyli stolarzy, jubilera, technika plastyka zajmującego się renowacją architektury. Wszyscy otwarci, zaradni z sukcesami nie tylko w tworzeniu projektów, lecz także w prowadzeniu własnych firm.
Dziecko, nie marnuj życia!
Zarówno Filodzie, jak i Karolowi Okrasie nic nie stanęło na przeszkodzie, by po technikum skończyć wyższe studia. Okrasa został magistrem technologii żywienia w Szkole Wyższej Gospodarstwa Wiejskiego. – To mit, że tylko licea otwierają drogę na studia – przekonuje Jerzy Bartnik, prezes Związku Rzemiosła Polskiego. – Równie dobrze można wyższe wykształcenie zdobyć po technikum, a nawet po szkole zawodowej. Jednak kolejnym mitem jest to, że przed nazwiskiem trzeba mieć „mgr”. I tak pcha się młodzież do liceów, a potem na kiepskie studia, które nie tylko niczego nie uczą, lecz także okazują się stratą czasu – dodaje prezes ZRP.
Na własnej skórze odczuła to 15-letnia Kasia, kiedy w ósmej klasie podstawówki zapytana przez wychowawczynię, do którego liceum chce zdawać, odpowiedziała, że do żadnego, bo idzie do zawodówki fryzjerskiej. Przerażona nauczycielka wezwała rodziców nastolatki. – Taka dobra, piątkowa uczennica. Co też jej przyszło do głowy? – załamywała ręce i apelowała, by ojciec i matka odwiedli córkę od pomysłu, który zniszczy jej życie. – Rodzice jednak nigdy nie chcieli sterować mną czy moją siostrą. Ona zresztą, tak jak chciała, skończyła studia. Rodzice wiedzieli, że praktycznie od dziecka marzę, by zostać fryzjerką, i postanowili mi w tym nie przeszkadzać. W Mińsku Mazowieckim, z którego pochodzę, nie było technikum fryzjerskiego, a do Warszawy było za daleko, bym codziennie dojeżdżała, więc zostało na tej wybranej przeze mnie zawodówce. Po 15 latach pracy ani razu, ani przez jeden dzień nie żałowałam tego wyboru – opowiada nam dziś 32-letnia Katarzyna Szczęsna. – Szkoła nauczyła mnie oczywiście tylko podstaw zawodu, ale jeżeli ktoś naprawdę chciał zostać fryzjerem, to jak najszybciej zaczynał praktykować i już po zakończeniu zawodówki mogłam normalnie, na pełen etat pracować. Moim marzeniem było oczywiście mieć własny zakład, i to do tego przez wszystkie lata pracy dążyłam – opowiada. Udało jej się blisko cztery lata temu. Miała już wyrobioną renomę wśród klientów na warszawskim Grochowie i tam też założyła własny, po swojemu urządzony zakład. Dziś zatrudnia jeszcze jedną fryzjerkę uczennicę, a przez jej firmę przewijają się dziennie dziesiątki klientów. – Pracy nie brakuje, czasem padam z nóg, ale jak lubi się to, co się robi, a ja wciąż to uwielbiam, to zmęczenie nie przeszkadza. Do tej pory miałam jedną dłuższą przerwę w pracy: pod koniec ciąży i po urodzeniu synka. Ale to było tylko kilka miesięcy, a nie żaden długi urlop macierzyński, za bardzo tęskniłam za pracą i klientami – mówi Szczęsna.
Karol Okrasa też nadal traktuje swoją pracę, jak pasję. – Ze szkolnictwem zawodowym i w ogóle ze szkolnictwem jest tak, że nikogo na siłę się nie uszczęśliwi. Niezwykle ważnym elementem jest to, czy dzieciaki same chcą się uczyć – mówi. Sam z zapałem opowiada o swojej szkole, o praktykach, jakie w restauracji organizuje dziś dla uczniów. – Można ich mobilizować choćby nagrodami, zachętami takimi właśnie jak praktyki w prestiżowych miejscach, warto też pokazywać ludzi, którym się udało, którzy odnieśli sukces. I co ważne, by ten system zadziałał, muszą ze sobą współpracować wszystkie instytucje: samorządy, by nie skupiały się wyłącznie na utrzymaniu szkół, szkoły by chciało im się zmieniać, szukać dla swoich uczniów szans na rozwój, rodzice by dopilnowywali swoich dzieci – tłumaczy szef restauracji Platter.
Bo zapał to na masową skalę za mało. Zawodówki muszą być dobre, wtedy pójdą do nich także ci, którzy dziś by się tego wstydzili.
Mechanik samochodowy Dariusz Rodewald jeździ w najtrudniejszych światowych rajdach, jak Dakar czy Africa Race. Fachu nauczył się w szkole zawodowej