Z powodu strajku wielu dzieciom zabrakło czasu na poprawianie ocen na bieżąco. Dlatego czerwiec upłynął pod znakiem poprawiania średniej.
Tak było w jednym z warszawskich liceów, w którym w pierwszej klasie z matematyki pozostaniem na drugi rok zagrożona była połowa uczniów. Nauczyciel, który początkowo nie był chętny do poprawiania ocen, uległ jednak namowom uczniów i zorganizował dodatkowy sprawdzian. Pozytywnie zaliczyła go zaledwie połowa przystępujących do klasówki. Rezultat był niekorzystny nie tylko dla uczniów, ale i dla placówki. Od września do szkoły ponadpodstawowej trafi podwójny rocznik, więc każde miejsce się liczy. Dlatego nauczyciel zgodził się na egzamin poprawkowy z całego roku w… sierpniu.
– Uczniowie świadectwo do następnej klasy otrzymają dopiero po jego napisaniu – tłumaczy przedstawiciel warszawskiego liceum.
W zasadzie trudno znaleźć szkołę, w której uczniowie nie walczyliby o lepszą ocenę na świadectwie. Zdaniem dyrektorów o wyższe noty stara się więcej osób niż jeszcze kilka lat temu. Dotyczy to szczególnie osób kończących szkołę, w tym zwłaszcza gimnazjalistów i ósmoklasistów. Od ocen na świadectwie zależeć może, czy dostaną się do wybranego liceum. O miejsca w szkołach ponadgimnazjalnych walczą dwa roczniki, a oceny ze świadectw liczą się tak samo przy kwalifikacji jak wyniki egzaminów. Nauczycielka jednej z krakowskich podstawówek przyznaje, że w tym roku uczniowie poprawiali natychmiast każdą złą ocenę, nawet trójki.
– Nikt nie chciał dopuścić do sytuacji, że wyląduje z dostateczną na świadectwie – mówi jedna z nauczycielek.
– W tym roku nawet dyrekcja mówiła, żeby podnieść oceny kończącym szkołę – opowiada jedna z nauczycielek, która uczyła ostatnią klasę gimnazjalną. Powód? Bo uczniowie i tak mają pod górkę.
– Na kilka tygodni przed końcem roku nagle w Librusie pojawiła się szóstka z chemii, choć córka miała raczej średnie oceny. Okazało się, że nauczycielka wstawiła je kilku osobom tylko za to, że przyszły na lekcje, bo reszta miała kłopoty z frekwencją – opowiada ojciec uczennicy kończącej ostatnią klasę gimnazjum.
Izabela Leśniewska, dyrektor szkoły podstawowej w Radomiu, przekonuje, że co prawda u nich w szkole nie było nacisków, jednak stara się zazwyczaj iść na rękę uczniom.
– Zwłaszcza jeśli ocena jest pomiędzy. W takiej sytuacji wystawiamy wyższą – opowiada. I dodaje, że ten rok był szczególnie trudny dla pierwszej po reformie ósmej klasy. – To, ile wysiłku włożyli uczniowie tych klas, jest absolutnie nieporównywalne do tego, co było w poprzednich latach – mówi Leśniewska. I wylicza: przeładowanie materiału, stres przed zupełnie nowymi egzaminami, dużo pracy w domu. Jej zdaniem to wszystko sprawiło, że akurat ten rocznik jak mało który zasługiwał na dobre potraktowanie.
Ale to jedna strona medalu. Są jeszcze rodzice, którzy również włączają się w walkę o wyniki na świadectwie swoich dzieci. Piszą za nich wypracowania (jeden z nauczycieli przypomina historię, jak matka dziecięcym charakterem pisma opisywała w zeszycie wspomnienia z wakacji), wypełniają ćwiczenia, a normą jest, że szyją i malują za swoje potomstwo. Jedna z nauczycielek plastyki przyznaje, że większość uczniów musi zostawać po godzinach, żeby kończyć prace.
– Doświadczenie mnie nauczyło, że w wielu przypadkach robią to za nich rodzice – mówi plastyczka.
Często nawet wbrew samym zainteresowanym.
– Jedna z nauczycielek zrezygnowała właśnie z pracy. Decyzję tłumaczyła tym, że ma dość biegania z jednej do drugiej szkoły, by mieć cały etat. Wskazała też, że nauka przestała mieć sens, bo to rodzice wiedzą, jak powinno się uczyć. Nieustannie wtrącają się do tego, co powinno być przekazywane w szkole, od zakresu materiału po system wystawiania ocen – opowiada jedna z nauczycielek.
Jej opinia nie jest odosobniona. Nauczyciele zauważają, że sytuacja stała się nie do zniesienia, odkąd pojawiły się dzienniczki elektroniczne. Ułatwiły kontakt z kadrą, zwiększając roszczeniowość rodziców.
– Jeden z ojców w liczącym kilka stron liście tłumaczył mi, dlaczego jego syn, który miał same tróje i dwójki, powinien jednak dostać na koniec roku czwórkę. Jako argument podawał to, że lepsza ocena zmotywuje go do dalszej nauki – opowiada jedna z chemiczek. Jak dodaje, odpisała ojcu krótko: że jej zdaniem będzie wręcz odwrotnie, bo w ten sposób dziecko otrzyma sygnał, że może, nie ucząc się, otrzymywać dobre oceny. Ojciec już więcej się nie odezwał.
– Niedawno jeden z ojców napisał do mnie, że nie dałam szansy jego synowi na poprawę i że sprawa trafi do dyrekcji i kuratora. Wejście w taki dialog bywa pułapką, bo zazwyczaj nie kończy się na jednym e-mailu. A sprzeciw powoduje, że potem rodzic czyha na jakikolwiek błąd – opowiada jedna z nauczycielek. – Miałam sytuację, że rodzice dawali testy do sprawdzenia innym ekspertom, żeby wykazać, że ich dziecko powinno dostać więcej punktów. Nasilenie zainteresowania ocenami zaczyna się zazwyczaj pod koniec semestru – dodaje. Rodzice również często nie zgadzają się z metodologią liczenia ocen, podważając system. I przyznaje, że te naciski czasem przynoszą efekty.
– Raz zapytałam trójkowego ucznia, czy uważa, że w porządku będzie wystawienie mu, jak proszą jego rodzice, piątki na koniec roku. Uczeń się zawstydził, dodając, że dostateczny to sprawiedliwa ocena za jego wkład pracy – mówi nauczycielka fizyki.
Nie wszyscy rodzice jednak groźbą wymuszają na nauczycielach zmianę oceny. Jest też drugi typ rodziców, którzy przychodzą do szkoły z kwiatami, czekoladkami, drobnymi prezentami, przy okazji tłumacząc, że sytuacja w domu jest trudna, a dziecko naprawdę się przykłada. Równocześnie proszą o wyższą ocenę. – Biorą na litość – mówi jedna z nauczycielek.
Romuald Lis, dyrektor VI Liceum im. Jana Kochanowskiego w Radomiu, takie postępowanie rodziców tłumaczy spadkiem autorytetu nauczycieli. – Strajk dodatkowo negatywnie na niego wpłynął – uważa, zwracając przy okazji uwagę, że do nasilonej walki o oceny przyczynia się w ostatnich latach także wysyp stypendiów.
– W naszej szkole uczniowie z czerwonym paskiem otrzymują 120 zł. Ale mogą też starać się o stypendium z samorządu czy fundacji, które przyznają je na poziomie 4–5 tys. zł, jest więc o co zabiegać – dodaje.