Stowarzyszenie Przyjazna Szkoła działa od 13 lat. W sumie zebrało z 1 proc. 27 mln zł. Część – jako pośrednik dla szkół. Długo znajdowało się w pierwszej dziesiątce organizacji pożytku publicznego z najlepszymi wynikami finansowymi. Organizuje akcje edukacyjne. Warsztaty w szkołach. Rozwija wolontariat. A jego misją jest pomoc innym. To oficjalna wizytówka.
Problemu nie ma, pieniędzy też nie
Teoretycznie mechanizm współpracy jest bardzo prosty. Szkoły nie mogą same zbierać pieniędzy z 1 proc. Przyjazna Szkoła występuje jako pośrednik. Szkoły przekonują rodziców i mieszkańców, by w zeznaniu podatkowym wskazały Przyjazną Szkołę jako beneficjenta 1 proc. podatku, ale z zaznaczeniem ich placówki. Wtedy stowarzyszenie wie, ile pieniędzy przeznaczono na konkretną szkołę. Potem placówka składa do Przyjaznej Szkoły wniosek z gotowym projektem, który chce realizować. Stowarzyszenie go finansuje, korzystając z zebranych pieniędzy. Tyle teoria.
– Kiedy wystąpiliśmy do stowarzyszenia o rozliczenie pieniędzy, bo chcieliśmy je wykorzystać, zapadła głucha cisza – opowiada Katarzyna Kwiatkowska, dyrektorka jednego z łódzkich przedszkoli. Z jej szacunków wynika, że ma do wykorzystania 20 tys. zł. W kwietniu 2013 r. złożyła do Przyjaznej Szkoły wniosek na zakup wykładzin, chciała 4,5 tys. zł. W lipcu dostał akceptację. Na tym się skończyło. Dyrektorka próbę nawiązania kontaktu ze stowarzyszeniem określa krótko: sztuka cyrkowa. Wisiała na telefonie, pisała e-maile, wysyłała listy wprost do prezesa stowarzyszenia Aleksandra Komanieckiego z żądaniem wypłaty środków. – Odpowiedzi nie otrzymałam. Listy były za potwierdzeniem odbioru, więc z pewnością dotarły do adresata – mówi dyrektorka. – Wiedziałam, że są aktywni, bo każdy negatywny post umieszczony na ich stronie na Facebooku czyszczono w ciągu godziny.
W końcu wysłała skargi: do ministra pracy i do prezydenta Mysłowic (tam jest zarejestrowane stowarzyszenie). Zadziałało. W styczniu 2015 r. dostała rozliczenie. Jednak tylko części pieniędzy. Ile dokładnie zostało, nie wiadomo, bo już nie może się zalogować do konta, aby to sprawdzić. Ale nie ma kontaktu z organizacją, więc trudno cokolwiek wyjaśnić. Aby pieniądze nie przepadły, w lipcu 2015 r. Katarzyna Kwiatkowska złożyła kolejny wniosek o wykorzystanie zgromadzonych środków. Na 12 tys. zł. I znów cisza. Tym razem wniosek nie został ani zatwierdzony, ani odrzucony.
– Kiedy pracownik stowarzyszenia w końcu odebrał telefon, poinformował, że zakładają nowy portal i dlatego zgłoszenia są nieaktywne. Usłyszałam, że prace mogą potrwać nawet dwa lata, więc mam cierpliwie czekać. Śmiać się czy płakać? – pyta bezradnie dyrektorka. Boi się szukać innego stowarzyszenia. – Wtedy nasze pieniądze mogą przepaść – mówi Kwiatkowska. Ma rację. Kto zerwie kontrakt, nie ma szans na odzyskanie funduszy. Stowarzyszenie zresztą uczciwie przed tym przestrzega: „Prosimy bardzo nie podejmować pochopnych kroków związanych ze Stowarzyszeniem (np. zerwanie współpracy). Rozumiemy Państwa zdenerwowanie zaistniałą sytuacją, lecz działania takie mogą doprowadzić do utrudnień w uzyskaniu zebranych przez Państwa środków” – informuje.
Pytany przez DGP o tę kwestię Kamil Bomber, menedżer ds. współpracy z Przyjaznej Szkoły precyzuje: – Zgodnie z zapisem regulaminów nie można korzystać z akcji, nie będąc członkiem naszego stowarzyszenia. A częścią akcji jest wypłata dotacji. Takie są zapisy regulaminu akcji „1 proc. dla mojej szkoły”, z którym zapoznali się członkowie i dobrowolnie podpisali umowy członkowskie – tłumaczy.
Szkoły nie mają więc wyboru. Jeśli wystąpią ze stowarzyszenia, nie odzyskają pieniędzy, a jak nie wystąpią, nie będą mogły zbierać 1 proc. przez inną fundację.
Historia łódzkiego przedszkola tylko w szczegółach różni się od opowieści dyrektorów z innych miejscowości w całej Polsce. Jedno słowo się powtarza: bezsilność.
Stare kłopoty
W 2013 r. „Gazeta Krakowska” opisała, że placówki nie mogą odzyskać pieniędzy uzbieranych jeszcze w 2011 r. Dyrektorzy z regionu krakowskiego opowiadali: mieliśmy plany, jak wykorzystać kwoty, część po otrzymaniu zgody zapłaciła dostawcom, potem wydatki musieli pokryć z własnej kieszeni. Albo z nich zrezygnować. Wszyscy wspominali o kłopotach z kontaktem. – Najpierw próbowaliśmy drogą pisemną, później znów elektroniczną. System się zawiesza albo wysyła sprzeczne komunikaty. Nie odbierają telefonów – opisywał przewodniczący rady rodziców jednej z krakowskich szkół.
Podobnie swoje kłopoty opisuje jedna z nauczycielek ze szkoły w Skale: „Żadnej odpowiedzi na wniosek złożony pół roku temu. Bardzo szybko mnie zablokowali (na Facebooku – red.), bo pozwoliłam sobie napisać, żeby na tablicach wystawiali informacje o realizowanych wnioskach. Dziwna to organizacja, która milczy w sprawie nie swoich pieniędzy, a powinna oddać, tym, którym się należą”.
W 2014 r. jeden z posłów złożył interpelację w tej sprawie do ministerstwa edukacji. MEN odpowiedziało, że nie ma uprawnień, by coś w tej kwestii zrobić.
W tym roku dyrektor szkoły w Radomsku chciał przeprowadzić modernizację sieci teleinformatycznej. – Uznałem, że idealnie byłoby zrobić to w ferie, kiedy dzieciaków nie ma w szkole – opowiada. Pieniądze miały pochodzić z 1 proc. zgromadzonego w Stowarzyszeniu Przyjazna Szkoła. – Przez kilka miesięcy próbowałem się z nimi skontaktować. Dzwoniłem i pisałem. Nic – opowiada zrezygnowany. Te problemy ma wytłumaczyć zamieszczona pod koniec stycznia na stronie stowarzyszenia krótka notka, w której informuje ono, że prowadzi audyt, mogą więc wystąpić problemy z kontaktem telefonicznym.
W innej szkole w 2015 r. zmieniły się władze w radzie rodziców (w tym przypadku rada, a nie dyrektor, podpisywała umowę ze stowarzyszeniem). Nowi przedstawiciele próbowali się zalogować na stronę – bezskutecznie. Login i hasło nie działało. Na oficjalnej stronie sprawdzili, że szkoła ma do dyspozycji ok. 20 tys. zł. Tymczasem z wyliczeń rady wynika, że w 2014 r. było ok. 40 tys. zł. Na pisma z prośbą o login nie ma odzewu. Środków, które zbierają na 1 proc. od kilku lat, nie udało się wykorzystać ani razu.
Stowarzyszenie twierdzi, że jego kłopoty wynikają m.in. z zaangażowania w akcję „Warto być dobrym”. Uczniowie mieli wykonywać dobre uczynki i angażować się w wolontariat. W sumie – jak informują organizatorzy – brało w niej udział kilkaset tysięcy dzieci. Wygrani, czyli najlepsi wolontariusze wytypowani przez szkoły, otrzymywali rowery. Stowarzyszenie twierdzi, że akcja kosztowała ok. 2,5 mln zł. Niestety – jak tłumaczą w mejlowych odpowiedziach skierowanych do DGP – „w związku z kryzysem finansowym na rynku i działaniami siły wyższej w 2012 r. wycofał się z akcji główny sponsor, a środki, jakie planowaliśmy pozyskać od lokalnych małych firm, nie pokryły nawet w 1,5 proc. kosztów akcji. W między czasie Stowarzyszenie poniosło koszty”. Jaki kryzys finansowy był w Polsce w 2012 r., stowarzyszenie nie wyjaśnia. Na pytanie, czy osoby wpłacające na swoją szkołę czy przedszkole 1 proc. miały świadomość, że finansują inną akcję, a niekoniecznie wybraną placówkę – też nie.
Co ciekawe, choć władze stowarzyszenia są bardzo pryncypialne, jeśli chodzi o przestrzeganie regulaminów przez partnerów, to same nie wywiązały się regulaminu akcji „Warto być dobrym”. W finale miało zostać wyłonionych 10 najlepszych szkół, a każda otrzymać 10 tys. zł. Pieniądze miały być wydane na cel charytatywny wskazany przez dzieci. Zapowiedzi nie zrealizowano. – Stowarzyszenie nie miało środków na dodatkowe nagrody – twierdzi Bomber. I na dokładkę podkreśla, że „dla nas wygranymi byli wszyscy”.
Szukanie winnego
Prezes Aleksander Komaniecki, jak pisze w interpelacji poseł Wojciech Szarama, przyznawał, że stowarzyszenie było w pewnym momencie winne szkołom 700 tys. zł. Sytuacja była na tyle krytyczna, że postanowił usprawiedliwić się – a raczej pożalić – w sprawozdaniu merytorycznym za rok 2013. Napisano tam, że „w celu transparentności” chcą powiadomić, iż nie otrzymali finasowania od jednego z funduszy, który ich wspomagał. „Stowarzyszenie zostało w jednej chwili postawione pod ścianą z zobowiązaniami wobec szkół. Wszystkie nasze obietnice składane szkołom w jednej chwili przestały być możliwe do realizacji”. Dodano, że w tym czasie powstało wiele krzywdzących artykułów, nieuwzgledniających sytuacji stowarzyszenia, a skupiających się jedynie na skutkach.
Szkoły skarżyły się na jeszcze jeden problem. Nie miały możliwości zweryfikowania zebranych kwot. Stowarzyszenie odmawia dyrektorom ujawnienia listy darczyńców, powołując się na ochronę danych osobowych. Mają po prostu zaufać. Tymczasem kilka lat temu dyrektorkę jednego z katowickich liceów zdziwiła zbyt mała kwota, która znalazła się na koncie jej szkoły. Przeprowadziła małą sondę w grupie nauczycieli i rodziców i wyszło, że wpłaty wynosiły powyżej tysiąca złotych, stowarzyszenie informowało ją o kilkuset złotych. Aleksander Komaniecki tłumaczył, że nie działał system informatyczny i stąd nieprawidłowości w rozliczeniach. – Nie chcę nawet o stowarzyszeniu słyszeć – denerwuje się w rozmowie z DGP dyrektorka liceum. Umowę zerwała. Pieniądze przepadły.
Teraz Przyjazna Szkoła przekonuje, że kłopoty to tak naprawdę wina ich partnerów. Czyli szkół, przedszkoli czy rad rodziców. – Nie rozliczały się z otrzymanych pieniędzy. Prowadzimy wiele spraw sądowych o odzyskanie przekazanych dotacji – mówi Kamil Bomber. Wyjaśnienie o tyle dziwne, że wcześniej Przyjazna Szkoła przekonywała, że opóźnienia wynikały z tego, iż stowarzyszenie musiało zaakceptować wydatki i sprawdzić projekty. Dziś Bomber zapowiada: – Na przełomie marca i kwietnia rozpoczynamy wysyłkę listów do naszych członków informującą o zmianach i wdrażanym programie naprawczym. Do tego czasu wstrzymaliśmy wszystkie wypłaty. O dalszych działaniach zadecyduje to, czy szkoły zrealizują działania naprawcze – ostrzega Bomber. Jakie to działania, jeszcze nie wiadomo. Na pewno zgodne z najnowszym regulaminem.
Pomocna dłoń
Jeden z ekspertów od działalności organizacji pożytku publicznego (woli nie występować pod nazwiskiem) twierdzi, że to, co robi stowarzyszenie, przeczy całej idei pożytku publicznego. Nie tylko chodzi o niejasności z rozliczeniem pieniędzy, ale w ogóle ze sposobem gromadzenia 1 proc. Jego zdaniem posiadanie statusu organizacji pożytku publicznego nie powinno być wykorzystywane do zarabiania. Ani do użyczania statusu OPP innym organizacjom, które go otrzymać nie mogą.
W roku 2011 stowarzyszenie postanowiło pomóc swoim kolegom po fachu, czyli innym organizacjom OPP, które straciły możliwość zbierania 1 proc. W tamtym roku z listy autoryzowanej przez Ministerstwo Pracy wypadło 1,5 tys. organizacji (z ponad 6 tys.), bo nie złożyło na czas sprawozdania ze swojej działalności. Zdaniem prezesa Aleksandra Komanieckiego utrata tego statusu było zbyt srogą karą za brak czy spóźnienie się ze złożeniem sprawozdania.
Przyjazna Szkoła zaproponowała wówczas deal. „Jeżeli Cię nie ma na liście, nie musisz zawieszać działalności swojej organizacji na najbliższy rok. My umożliwimy Ci zbieranie 1 proc.”. Za taką usługę pobierała 500 zł. Urzędnicy resortu pracy komentowali wówczas, że taka działalność to obejście prawa. Janina Ochojska z Polskiej Akcji Humanitarnej na swoim blogu nie kryła oburzenia, uznając takie postępowanie za cwaniactwo.
Zresztą przez lata na podobnej zasadzie współpracowano ze szkołami. Placówki edukacyjne nie mają prawa zbierać 1 proc. Dzięki Przyjaznej Szkole mają taką możliwość. Z początku działało to tak, że szkoły zostawały partnerami, a stowarzyszenie przekazywało im pieniądze na zasadzie dotacji. Z uzbieranej kwoty zatrzymywało jedną czwartą. Przy wpłatach przekraczających ponad 4 mln zł zostawał 1 mln. Zmiana przepisów zakazała tego procederu. Od kilku lat stowarzyszenie przekazuje całość środków.
Tym także Przyjazna Szkoła tłumaczy problemy z wypłatą środków. – Stowarzyszenie w ramach obniżenia kosztów zredukowało liczbę zatrudnionych osób, ponieważ przekazujemy teraz 100 proc. środków. Zgodnie z oczekiwaniem szkół, które wolały dostać więcej środków pomimo opóźnień. Szkoły były informowane o możliwościach wydłużenia procesów rozliczeniowych. Tym bardziej że mamy kilka tysięcy członków, a tylko kilku pracowników – informuje Kamil Bomber.
Najnowszy pomysł stowarzyszenia jest taki, że uruchomi własną platformę, za której pośrednictwem szkoły będą mogły kupować produkty i usługi za pieniądze zebrane z 1 proc. Przyjazna Szkoła wylicza zalety: „Mechanizm pozwoli na większą kontrolę nad środkami i obniżenie kosztów obsługi rozliczania i dokumentowania zakupów, dzięki automatyzacji, a jednocześnie wygenerowanie dodatkowych środków dla szkół. Szkoły nie będą musiały już składać skomplikowanych wniosków i zawierać papierowo umów”. A oni nie będą musieli zatrudniać ludzi do sprawdzania dokumentów.
Jeden z ekspertów ocenia, że to bardzo sprytny ruch. Na zasadzie: „zbierasz pieniądze, by kupować w moim sklepiku”. – To tak jakby organizacja zbierająca pieniądze na leczenie dzieci pozwalała kupić leki, którymi handluje – twierdzi.
Stowarzyszenie i tym razem działa zgodnie z prawem.
Pomimo problemów zgłaszanych do resortu pracy kontrole nie wykazywały nieprawidłowości. Sprawozdania są na czas. Środki rozliczone.
– Mimo że pieniędzy brak, to jeden z znajomych prawników przeglądał papiery i mówił, że nie ma do czego się przyczepić – podsumowuje Katarzyna Kwiatkowska, dyrektor łódzkiego przedszkola.
Mysłowicka młodzież
Pomoc szkołom to niejedyna działalność organizacji. W roku 2011 prezes Przyjaznej Szkoły Aleksander Komaniecki postanowił wesprzeć mysłowicką młodzież i pomóc w budowie skate parku. Idea zacna. Młodzież się ucieszyła, bo od dawna apelowała do urzędników o taką inwestycję. Komaniecki spadł prezydentowi miasta jak z nieba. Deal był prosty: urząd użyczy po promocyjnej cenie miejskich billboardów, dzięki którym on pozbiera pieniądze z 1 proc. na budowę skate parku. A prezydent przekaże grunty na ten cel. – To może być początek wieloletniej inwestycji, która w przyszłości zostanie rozszerzona o kolejne obiekty sportowe. Cieszymy się, że miasto podziela nasz pogląd i chce aktywnie włączyć się w całe przedsięwzięcie. Jesteśmy specjalistami w pozyskiwaniu środków na inicjatywy obywatelskie i zrobimy wszystko, żeby projekt doszedł do skutku – obiecywał wtedy Aleksander Komaniecki w mysłowickiej gazecie „Co Tydzień”.
– Miasto udostępniło 18 billboardów na miesiąc. A Przyjazna Szkoła otrzymała 45-proc. bonifikatę. Ich koszt wynosił 2,7 tys. zł. – informuje Kamila Szal, rzeczniczka miasta. Plakaty zawisły. I na tym się skończyło. Komaniecki tłumaczył, że zebrał za mało pieniędzy na budowę obiektu, więc umowa się nie liczy. Ile w sumie? Stowarzyszenie w rozmowie z DGP informuje, że 1 tys. zł. Jednak w sprawozdaniu za 2011 r. nie wydzielono akurat tej akcji.
Prezydent Mysłowic nie może się niczego domagać, bo była to tylko – jak to określał – dżentelmeńska umowa.
Stowarzyszenie przedstawia sprawę w innym świetle. Wskazuje, że do akcji musiało wręcz dopłacić. Po pierwsze zapłacić za plakaty – a powinno otrzymać miejsca reklamowe za darmo. Po drugie wszystkie akcje promocyjne kosztowały kilka tysięcy złotych, a oni uzbierali jedynie 1 tys. zł. Inicjatywa budowy powinna leżeć po stronie włodarzy miasta, oni mieli tylko pomoc. – Szkoda, bo dzieci i młodzież nadal nie mają miejsca dla siebie – uważa Kamil Bomber.
Mecenas sztuki
Anioł – tak o Aleksandrze Komanieckim mówiły szefowe Fundacji dla Śląska. Zjawił się w ich organizacji nagle, akurat gdy miały największe kłopoty finansowe – 400 tys. zł długu. Zaoferował pomoc. Zaproponował pożyczkę.
Kilka lat wcześniej, w 2005 r., Fundacja dla Śląska, w ramach zainspirowanego jeszcze przez ministra kultury Waldemara Dąbrowskiego programu „Znaki czasu” z publicznych funduszy kupowała sztukę współczesną. Znalazło się w niej ponad 400 dzieł 100 artystów, m.in.: Edwarda Dwurnika, Zofii Rydet czy Lecha Majewskiego.
Fundacja miała promować sztukę współczesną, rozwijać rynek i sprawować funkcję mecenasa. – Pomysł był taki, żeby odtworzyć towarzystwa sztuk pięknych – tłumaczy Przemysław Smyczek z Urzędu Marszałkowskiego w Katowicach. Jednak zadania przerosły fundację.
Zaproponowana przez Komanieckiego pożyczka miała być bezzwrotna (tak uważały właścicielki). Aby ją zrekompensować, Stowarzyszenie Przyjazna Szkoła miało się włączyć do działalności Fundacji dla Śląska. Szybko się okazało, że Komaniecki nie działał altruistycznie. Krok po kroku doprowadził do przejęcia kolekcji. Formalnie za 161 tys. zł przejął dzieła sztuki współczesnej warte ponad 1,1 mln zł.
– Miał mówić szefowym Fundacji dla Śląska, że pożyczone pieniądze zostaną później zmienione w darowiznę. A te uwierzyły mu na słowo i podpisały dokument. Były przekonane, że to zwykła formalność na potrzeby przyszłej darowizny – opowiada Anna Malinowska, dziennikarka katowickiej „Gazety Wyborczej”, która dokładnie śledziła sprawę. Dodaje, że obie panie, choć znały się świetnie na sztuce, to nie miały doświadczenia z realiami rynkowymi.
Sprawa trafiła do prokuratury, ta ją umorzyła. Wszystko odbyło się zgodnie z podpisanymi dokumentami.
Ponieważ Fundacja dla Śląska nie chciała się poddać, skierowała sprawę do sądu, ten jednak oddalił powództwo – umowa to umowa, w dodatku potwierdzona przez notariusza. Fundacja powinna się poddać egzekucji. – Kilka miesięcy temu sprawa została skierowana do sądu apelacyjnego – mówi Marian Krzysztof Zawała, rzecznik Sądu Okręgowego w Katowicach. – Jeżeli ostatecznie kolejny sąd orzeknie na korzyść Przyjaznej Szkoły, to Śląskie Towarzystwo Zachęty Sztuki będzie mogło czerpać zyski z kolekcji, np. wypożyczać obrazy, brać pożyczki pod ich zastaw, nie ma też obowiązku ich udostępniać publiczności – mówi Smyczek.
Dzieła obecnie się znajdują w depozycie sądowym w Muzeum Górnośląskim.
Dlaczego stowarzyszenie zaangażowało się w ten projekt mimo prowadzenia w tym samym czasie ogromnej i kosztownej akcji „Warto być dobrym” i problemów ze spłatą szkół? – Tak naprawdę pożyczka stowarzyszenia i działania polegające na utworzeniu Śląskiej Zachęty uratowały dzieła sztuki, ponieważ gdyby stowarzyszenie nie pożyczyło tych pieniędzy, kolekcję zabraliby komornicy – twierdzi Kamil Bomber.
Puenta? Ta właśnie pożyczka dla Fundacji dla Śląska stała się kolejnym powodem opóźnień w wypłacaniu pieniędzy dla szkół. Tak twierdzi stowarzyszenie.