Szukając butów narciarskich, znalazłeś płetwy do pływania, których nie używałeś od 10 lat? Jeśli tak, to możesz się poczuć jak naukowiec tworzący nowe lekarstwo. Historia medycyny zna kilka przypadków, kiedy badacze, poszukując środka na chorobę X, przypadkiem znajdowali rozwiązanie problemu Y.
Najgłośniejszym tego typu odkryciem ostatnich lat jest viagra. Na początku lat 90. naukowcy koncernu Pfizer testowali środki, które miały pomagać m.in w leczeniu anginy. I choć akurat tu późniejsza viagra się nie sprawdziła, to jeden z pacjentów zwrócił uwagę na uboczny efekt przyjmowania leku – niespodziewaną i długą erekcję. Naukowcy skupili się więc na tym aspekcie działania środka – i tak viagra, słynna niebieska pigułka dla mężczyzn cierpiących na zaburzenia wzwodu, podbiła rynek. Dziś wartość jej sprzedaży wynosi kilka miliardów dolarów rocznie. Innym wynalazkiem medycznym, z którego korzystają tysiące ludzi, jest rozrusznik serca. Mało kto wie, że Kanadyjczyk John Hopps, który wynalazł go w latach 50. ubiegłego wieku, tak naprawdę szukał sposobu na ogrzanie człowieka będącego w stanie hipotermii.
Podobna historia wydarzyła się na Politechnice Wrocławskiej i w bydgoskim Collegium Medicum Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. – Przez trzy lata pracowałem nad testem do wykrywania i identyfikacji bakterii. Problem w tym, że powinien on wykrywać pojedyncze komórki, a mój test widział bakterie tylko przy ich dużych ilościach (ponad 100 tys. komórek), dodatkowo koszt jego produkcji był wysoki. Mówiąc wprost: czasochłonne rozwiązania stosowane obecnie w laboratoriach były od niego znacznie lepsze – przyznaje dr Paweł Pięta. – Na szczęście dzięki spotkaniu na jednym ze zjazdów naukowych z dr. Aleksandrem Deptułą oraz dr. Tomaszem Bogielem z Collegium Medicum w Bydgoszczy (jednostka UMK) wpadliśmy na pomysł, że mój test może mieć nieco inne zastosowanie. I będzie to naprawdę innowacyjne – dodaje naukowiec.
Kluczem do sukcesu było połączenie doświadczenia zdobytego przy konstrukcji testów (przez zespół z Politechniki Wrocławskiej) oraz wiedzy mikrobiologów specjalizujących się w badaniu mechanizmów lekooporności bakterii na antybiotyki. Ze względu na tę samą grupę cząsteczek zaangażowanych zarówno w detekcję bakterii, jak i w identyfikację lekooporności mikrobów bardzo proste okazało się opracowanie nowego rozwiązania diagnostycznego. Wykorzystuje ono sondy diagnostyczne zaprojektowane przez mikrobiologów z Bydgoszczy i strukturę testu opracowanego przez wrocławską część zespołu badawczego (mgr inż. Joannę Dobroczyńską oraz dr. Pawła Piętę). To zaowocowało zupełnie nowym rozwiązaniem diagnostycznym. Opracowane testy działają dzięki zastosowaniu w nich cząsteczek specyficznie rozpoznających regiony DNA związane z określonym typem lekooporności bakterii. Cząsteczki te, dzięki przyłączeniu się do fragmentu DNA bakteryjnego warunkującego określony typ lekooporności, ułatwiają precyzyjny dobór najlepszego antybiotyku dla danej infekcji.
Reklama
Dzięki współpracy dwóch ośrodków naukowych powstał test diagnostyczny do identyfikacji lekooporności szczepów bakteryjnych, którymi szczególnie łatwo zakazić się w szpitalach, a które mogą przyczynić się do rozwoju np. sepsy. – Mieliśmy przed sobą dwa główne cele. Przede wszystkim chcieliśmy skrócić czas doboru antybiotyku dla zakażeń bakteryjnych. Dzięki naszemu wynalazkowi zajmuje to do 12 godzin – wyjaśnia Paweł Pięta. To o tyle ważne, że w klasycznym laboratorium na wyniki takich testów czeka się nawet cztery dni. A w przypadku sepsy w najcięższej postaci organizm dziecka bez odpowiednio dobranej pomocy może nie przetrwać nawet kilkunastu godzin. – Drugą ważną kwestią było to, by tego typu testy można było wykonywać nawet w laboratoriach, które nie mają nowoczesnego wyposażenia, jakim dysponują specjalistyczne szpitale lub duże laboratoria sieciowe, a w których pomoc w szybkiej diagnozie może być ograniczona ze względu na czas transportu próbek pomiędzy placówkami – mówi Pięta.
Reklama
Teraz wynalazek czeka na skomercjalizowanie. Główną przeszkodą pozostają koszty uzyskania certyfikatu CE IVD (in vitro diagnostics), który jest wymagany w przypadku wykorzystania testów w jednostkach leczniczych. By sfinansować jego otrzymanie, musiałaby się znaleźć firma, która wyłoży na ten cel nawet kilka milionów złotych. Kolejną przeszkodą jest to, że patent dotyczący wynalazku obejmuje tylko Polskę. – Nie mieliśmy środków, by wystąpić o ochronę patentową na terenie całej UE, bo potrzeba na to kilkadziesiąt tysięcy złotych– wyjaśniają twórcy.
– Część winy za zaistniałą sytuację leży po naszej stronie, bo teraz wiemy, że do patentowania trzeba przymierzać się zupełnie inaczej, niż to zrobiliśmy – przyznaje Pięta. – Ale druga strona medalu jest taka, że w Polsce praktycznie nie istnieje system, który by wspierał naukowców podczas komercjalizacji ich wynalazków.