1. Polityczne zamówienie na reformę
Skąd się wzięła obietnica likwidacji gimnazjów? Kto o to prosił? Jaki jest społeczny mandat poparcia takiej zmiany? To, że narzekamy, że coś nie działa tak, jak powinno, to ludzka rzecz.
Narzekamy często i na wszystko: na drogi, na służbę zdrowia, na niskie płace itd. Ale żeby od razu wysadzać w powietrze gimnazja… – bez głębokiego namysłu, uczciwej rozmowy
z nauczycielami, dyrektorami szkół, policzenia kosztów, rozważenia za i przeciw. To się dzieje za szybko, po partacku, byle zrobić i zameldować – MY wywiązaliśmy się z obietnicy, głosujcie na nas w następnych wyborach. Za ilustrację niech posłuży przykład cofnięcia obniżenia wieku szkolnego. Żeby było jasne – zawsze byłem zwolennikiem tego, aby szkołę rozpoczynały 7-latki. Pomiędzy 6. a 7. rokiem życia dzieci skokowo rozwijają się we wszystkich sferach: fizycznej, intelektualnej, społecznej i emocjonalnej, co czyni je dojrzałymi do rozpoczęcia nauki w szkole. Oczywiście wyobrażam sobie szkoły, które w sensowny sposób pracują z 6-latkami, tylko muszą być do tego dobrze przygotowane, a w znakomitej większości nie były. Moim zdaniem poprzedniej ekipie rządowej chodziło o skrócenie okresu finansowania edukacji publicznej o rok, czyli o oszczędności i to, była prawdziwa przyczyna nacisku, aby 6-latki trafiły do szkół. PiS odwrócił reformę – to dobrze, ale w jaki sposób! Doprowadził do chaosu w przedszkolach. Dał rodzicom prawo decydowania o tym, czy – często „niedojrzałe” – 6-letnie dziecko jest gotowe do szkoły. Doprowadził do dezorganizacji pracy w klasach młodszych, gdzie znalazły się dzieci, które dzieliło 1,5 roku albo i więcej. I wreszcie – zostawił problem do rozwiązania samorządom, dyrektorom szkół i nauczycielom. Ale obietnicę wyborczą spełnił.
Po co więc likwidować gimnazjum? Odpowiedź jest prosta – żeby liceum było 4-letnie przy tym samym 12-letnim okresie nauki (4+4+4 = 6+3+3). Przy okazji niszczy się cały dorobek dydaktyczny, wychowawczy i organizacyjny tych szkół, wieloletnią pracę nauczycieli, dyrektorów i rodziców. Dużo lepszym rozwiązaniem byłby system 6+4+2, gdzie gimnazja zyskałyby czwartą klasę i kończyły się solidnym egzaminem na kształt małej matury, a licea byłyby kierunkowym przygotowaniem dla 17-18-latka do podjęcia studiów.
2. Absolutna utrata kontaktu z rzeczywistością
Czasy się zmieniły, mamy paszporty, Internet, kilka telewizji, znamy języki, nie interesuje nas mała stabilizacja. Młodzież też się zmieniła. Już od dawna „nie kupuje” kształcenia ogólnego opartego głównie na pamięciowym przyswajaniu dat, definicji i formułek. Młodzi ludzie krytycznie oceniają przydatność tego, w co się angażują i dlatego 4-letnie liceum
ogólnokształcące nie ma szans. Młodzież będzie się uczyć tego, i tylko tego, co uzna za potrzebne w dalszym życiu. Nie jestem tym zachwycony, ale tak właśnie jest. Twórcy koncepcji powrotu 4-letniego liceum do systemu edukacji najwyraźniej ignorują ten stan rzeczy.
3. Ignorowanie potrzeb 13-latków
Jak wynika z moich wieloletnich doświadczeń prowadzenia podstawówki, 13-latki boją się zmiany szkoły, ale jej chcą i potrzebują. Zmiana szkoły to możliwość stworzenia nowego
rozdania ról społecznych w klasie, poznania nowych osób, zyskania „nowej gęby”. Spotkanie nowych nauczycieli to szansa, a nie nieszczęście. 13-latki potrzebują też innego sposobu
traktowania, który nie pasuje do stylu prowadzenia klas 1-6. Każdy, kto pracuje z młodzieżą, wie, o czym mówię. Miło jest patrzeć, jak w październiku wpadają do „starej” podstawówki zupełnie odmienieni, „starsi”, inaczej ubrani, pełni opowieści, jak im jest w nowej szkole; że „ludzie” są fajni i że jest „spoko”. Oczywiście w podstawówce było lepiej, ale myślę, że mówią tak, aby nam sprawić trochę przyjemności. Drodzy Rodzice, Wy też jesteście pełni obaw, ale uwierzcie, że pozostanie w znanej szkole podstawowej nie uchroni Waszych dzieci przed problemami i zagrożeniami, jakie dotyczą nastolatków.
4. Bez pieniędzy nie będzie ani dobrej armii, ani dobrej szkoły
Tyle, że MON „wyrwie” kasę na armię, a MEN na szkoły – nie. Polityka oszczędności i niedoinwestowania w oświacie zawsze przynosiła złe skutki. Oświata nie jest biznesem, żeby
ciąć koszty i śrubować normy. W szkole odbywa się wychowanie i nauczanie. „Siłaczki” wyginęły 100 lat temu, a na realizację projektów, pomysłów, doświadczeń i rozwój potrzebne
są pieniądze. W szkołach niepublicznych, gdzie dokładają się rodzice, a dyrektorzy zarządzają realnym budżetem, nie ma problemów z przysłowiowym papierem do ksero i materiałami do pracy. Droga od pomysłu do decyzji i wykonania jest krótka. To pozwala sprawnie działać. Nauczyciele wcale nie zarabiają więcej niż w szkołach publicznych, ale mogą liczyć na to, że jak robią coś więcej, to i więcej zarobią. Prosty przykład. Za każdy dzień pobytu na zielonej szkole czy wyjeździe nauczyciel w mojej szkole otrzymuje dodatkowe wynagrodzenie, bo pracuje tam 24 godziny na dobę i to jest uczciwe podejście. Tylko ilu z Was, drodzy Koledzy, jest tak traktowanych? Mecenasem szkoły powinno być przede wszystkim państwo. Nie potrzebujemy nowej podstawy programowej, potrzebujemy pieniędzy na rozwój.
5. Jednolity obowiązujący program nauczania i zredagowanie na nowo podstawy programowej – jako cudowny lek
Otóż opowiadam się za jak największą decentralizacją i autonomią szkół i nauczycieli. Zapowiadana koncepcja centralizmu w nauczaniu jest absolutnie niezgodna ze współczesną
pedagogiką. W sformalizowanej szkole nie będzie miejsca na kreatywność i innowacyjność, o których tyle się mówi w aspekcie rozwoju Polski. Każde dziecko jest inne, wyjątkowe, ma
swoje talenty, predyspozycje i zainteresowania. Formatowanie młodych ludzi „na jedno kopyto” już było w czasach PRL i szczęśliwie się skończyło. Propozycje Pani Minister w tym względzie będą trumną dla polskiej szkoły – niezależnie czy będzie to podstawówka, gimnazjum czy liceum. Siła oświaty powinna się brać z jej różnorodności.
6. Uczciwa debata i spokój
Nie uczestniczyłem w debacie „Dziecko. Rodzic. Nauczyciel – Dobra Zmiana”. Z obserwacji jej efektów i relacji uczestników nie sposób nie odnieść wrażenia, że była to jedna wielka
manipulacja, mająca stworzyć pozory konsultacji społecznych i legitymizować z góry założone rozwiązania. Smutne jest, że tak wielu z nas daje się na to nabrać. Prawda jest taka, że głos tych, którzy szkoły tworzą i budują każdego dnia, jest nieistotny. To nie jest uczciwa rozmowa o tym, jak poprawiać polskie szkoły. To nie jest jakakolwiek rozmowa. Oprócz rzetelnej, uczciwej rozmowy i pieniędzy na rozwój szkoła potrzebuje zaufania i spokoju. Nieprzygotowane zmiany dla zmian to jak cięcie barbarzyńcy w ogrodzie. Rośliny potem długo chorują, a niektóre nawet umierają. Dobry ogrodnik zna się na tym, co robi, jest cierpliwy, kocha swój ogród i po pierwsze mu nie szkodzi. Póki co zapowiedzi Pani Minister to pobożne życzenia, ogólniki, pole do domysłów, które rodzą niepokój i strach wśród nauczycieli, dyrektorów szkół, rodziców i dzieci. Gdyby miało się skończyć tylko na zapowiedziach, to jakoś z tym strachem sobie poradzimy. Jeśli jednak „barbarzyńcy” wprowadzą swoje słowa w czyn, czeka nas kilkuletni chaos organizacyjny, zapaść dydaktyczna i wychowawcza, a skutki tych fatalnych zmian dotkną w pierwszym rzędzie dzieci i młodzież.
7. Propozycja odtwarzania szkolnictwa zawodowego
To kolejna mrzonka i dowód na utratę kontaktu z rzeczywistością twórców „reformy”. Szkolnictwo zawodowe bez rzetelnej nauki zawodu pozostanie teoretycznym, niewiele dającym kursem. Nikt nie chce zatrudnić takiego „specjalisty”, chyba że jako stażystę, żeby się nauczył wszystkiego od nowa, pracując za półdarmo. I to też nie wszędzie. Wyobraźcie sobie,
że praktykant obcina Wam włosy albo układa glazurę w wymarzonym mieszkaniu. Jeśli nie będzie solidnej, długotrwałej praktyki zawodowej, nie będzie szkolnictwa zawodowego. Nie
będzie zaś praktyki, jeśli nie będzie zachęty dla pracodawców, żeby dawali szansę „młodym”. Widać to w szkołach. Studenci kierunków nauczycielskich nie mają gdzie odbywać praktyk. Nikt ich nie chce, bo to tylko dodatkowe obowiązki bez wynagrodzenia. Ponadto zbyt krótki wymiar tych praktyk nie uczyni z nich nauczycieli. Nie wiem, jak wybrnąć z tej sytuacji. Jednak zamiast na siłę odtwarzać technika i licea zawodowe rodem z PRL, trzeba popatrzeć, jak to się robi gdzie indziej i spróbować stopniowo wdrażać różne pomysły, analizując ich skuteczność. Tu też decentralizacja stanowi klucz do sukcesu.
Drodzy Rodzice, Nauczyciele, Dyrektorzy szkół, Przyjaciele, wszyscy, którym zależy na edukacji – jeśli choć trochę przekonałem Was, że propozycja MEN to fatalna perspektywa dla polskiej szkoły, prześlijcie ten list dalej, protestujcie, nie dawajcie swojej zgody na złe zmiany – cofające nas do czasów PRL.
Jacek Chmiel, dyrektor szkoły podstawowej Społecznego Towarzystwa Oświatowego w Warszawie, w przeszłości harcerz, wieloletni instruktor ZHP i ZHR, absolwent Instytutu Profilaktyki Społecznej i Resocjalizacji Uniwersytetu Warszawskiego