Sprawa toczy się od października 2012 r. i jako pierwszy napisał o niej Marek Wroński w miesięczniku „Forum Akademickie”. To ujawniony przez niego fragment pisma niedoszłej pani doktor, w którym odniosła się do zarzutów o plagiatowanie. Są to dwie podstawowe pozycje w Polsce poświęcone myśli i twórczości Hildegardy, które były dla mnie inspiracją i natchnieniem podczas pisania rozprawy – stąd wynikają niezamierzone przeze mnie podobieństwa w strukturze, formułowaniu myśli i przytaczaniu niekiedy obszernych fragmentów obydwu dzieł. Od siedmiu lat, od realizacji pracy magisterskiej i doktoratu, zajmuję się badaniem myśli i twórczości Hildegardy z Bingen. Myślę, że w tym czasie przesiąkłam metodą stosowaną w Średniowieczu na tyle, że stosowałam przepisywanie fragmentów tekstów innych autorów, co w tamtej epoce było powszechnie stosowane w nauce. W celu zaspokojenia ciekawości czytelników, już odpowiadamy: pismo nie było datowane na pierwszego kwietnia.
Choć od czasu ujawnienia minęło już prawie pięć miesięcy, to rektor Uniwersytetu Wrocławskiego nie powiadomił prokuratury o podejrzeniu popełnienia przestępstwa. O sprawę spytaliśmy rzecznika uczelni, doktora prawa Jacka Przygodzkiego. – Zazwyczaj takie zawiadomienie wysyła się po zakończeniu prac rzecznika dyscyplinarnego. Jeśli prokuratura zostałaby powiadomiona wcześniej, a postępowanie karne wszczęte, to musielibyśmy wstrzymać nasze postępowanie – wyjaśnia i dodaje, że prace powinny się zakończyć w najbliższych dniach i jest prawdopodobne, że wtedy rektor zawiadomi prokuraturę.
Innym przypadkiem nieuczciwości naukowej, który opisał Wroński, jest plagiat księdza doktora habilitowanego Stanisława Tymosza z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Choć splagiatował on 14 artykułów, to jest dalej kierownikiem Katedry Historii Źródeł Kościelnego Prawa Polskiego (w tym roku akademickim na bezpłatnym urlopie). – Prokuratura prowadzi postępowanie wyjaśniające. Co ciekawe, na początku władze KUL nie zawiadomiły organów, bo uznały, że to jest prywatna uczelnia, więc nie mają takiego obowiązku – opowiada Marek Wroński.
To, że środowisko naukowe jest raczej niechętne jakimkolwiek rozliczeniom, widać także w liczbach. Zarówno w 2011 r., jak i w 2012 r. Centralna Komisja do spraw Stopni i Tytułów podjęła każdorazowo po pięć decyzji o wznowieniu przewodu habilitacyjnego. Jego efektem może, ale nie musi być odebranie tytułu. Zupełnie nieznana jest za to liczba plagiatów popełnianych na poziomie prac magisterskich i licencjackich. Ostrożne szacunki mówią, że problem dotyczy co najmniej kilkunastu procent adeptów nauki. Najpopularniejsze metody ukrywania plagiatu są proste. – Studenci często rozbijają długie ciągi wyrazów i dorzucają kilka słów od siebie albo w ogóle nie oznaczają cytatów – wyjaśnia profesor Marek Rocki, przewodniczący Polskiej Komisji Akredytacyjnej.
Reklama
Jak już pisaliśmy na naszych łamach, Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego planuje stworzyć platformę, która będzie zbierała wszystkie prace licencjackie i magisterskie powstające na uczelniach, także tych niepublicznych. Prawdopodobnie przepis zacznie obowiązywać od najbliższego roku akademickiego. Nie wiadomo jeszcze, czy uda się zarchiwizować także licencjaty i magisterki powstałe w przeszłości, ale nawet jeśli, to na pewno nie wszystkie. Pocieszające jest to, że za kilka lat obronienie nieuczciwej pracy będzie znacznie trudniejsze niż dziś.
Reklama

Punkty i punkciki

Choć plagiaty to prawdopodobnie najbardziej jaskrawy sposób oszustwa, który stosują naukowcy, to zdecydowanie niejedyny. Bardziej nieostre są machlojki przy zdobywaniu punktów naukowych, które są potrzebne do otwarcia przewodu doktorskiego, habilitacyjnego czy wreszcie po obronie tego drugiego służą ocenie działalności naukowej danego pracownika.
Punkty zdobywa się za każdą formę działalności naukowej – konferencje, granty, ale przede wszystkim za publikacje. Artykuł w czasopiśmie naukowym wart jest tyle punktów, ile ma dane czasopismo zgodnie z wykazem czasopism naukowych publikowanym przez MNiSW (od 1 do 50). Punkty polskim czasopismom przyznawano na podstawie wyników internetowej ankiety, gdzie pytano m.in. o liczbę recenzentów i częstotliwość ukazywania się.
Zajmuje się tym specjalny zespół przy MNiSW. Jak przyznał jego przewodniczący profesor Jerzy Wilkin, w trakcie wyrywkowej kontroli przeprowadzonej w ubiegłym roku okazało się, że co piąta ankieta zawierała nieścisłości. Redaktorzy twierdzili, że każdy artykuł czyta dwóch recenzentów, a w rzeczywistości robił to tylko jeden. Zawyżali także częstotliwość ukazywania się pisma, np. kwartalnik był „nieregularnikiem”. Inny przykład oszustwa to podanie, że pismo ukazuje się od dwóch lat, a niewspominanie o tym, że numery podpisane „2010” i „2011” ukazały się w 2012.
W środowisku zawrzało, bo często ci, którzy zdecydowali się na uczciwe wypełnienie ankiety, dostawali mniej punktów niż ci nieuczciwi, a wysoka punktacja to dla takiego czasopisma bardzo często być albo nie być. Dużo punktów to dużo chętnych na publikowanie, pieniądze na funkcjonowanie czasopisma i prestiż dla wydawcy. Mało punktów to równia pochyła prowadząca do zamknięcia.
Ale w kwestii punktów oszukują nie tylko redaktorzy. Kreatywni są także ci, którzy próbują je uzyskać. Sposobów jest wiele. – Po co mam pisać do czasopisma z własnej branży i martwić się o skrupulatne recenzje – mówi anonimowo profesor dużego uniwersytetu – skoro mogę do spółki z kolegą z innej dziedziny napisać artykuł do czasopisma z jego dziedziny, ze sporym wkładem z mojej. Recenzje nie będą aż tak skrupulatne, a punkty wpadną same – i mnie, i jemu.
O swego rodzaju kooperatywach opowiada, prosząc o niepodawanie nazwiska, wykładowca jednej z najlepszych uczelni technicznych w kraju. – By uzyskać punkty, często zakłada się niewielkie spółdzielnie. Na czym to polega? Nieważne, ilu książka ma autorów, każdy z nich dostaje określoną liczbę punktów. Tak więc jeśli profesor X publikuje właśnie książkę, to chętnie do symbolicznej współpracy zaprosi swoich trzech kolegów profesorów z innych instytucji naukowych. Oczywiście oni, pisząc swoje książki, będą również pamiętali o X. W ten sposób choć każdy z nich tak naprawdę napisał jedną książkę, punktów będą mieli cztery razy więcej.
Innym sposobem na łatwe zdobywanie punktów w naukach społecznych i humanistycznych są tzw. pokonferencyjniaki, czyli publikacje po konferencjach naukowych. Z tym że nie mogą to być po prostu wygłoszone referaty zebrane w całość. Cała sztuka polega na tym, by stworzyć z nich monografię naukową, bo dopiero wtedy dostaje się za nią punkty. Czym się charakteryzuje monografia? Musi być spójna, zawierać bibliografię naukową, posiadać objętość co najmniej sześciu arkuszy wydawniczych i być opublikowana jako książka lub odrębne tomy. Jeśli nieco brakuje treści, są na to sposoby. – Widziałem monografie, gdzie 20 stron zostawiono wykropkowanych po to, by można było robić sobie notatki. Po prostu trzeba było jakoś powiększyć objętość, by dociągnąć do wymaganych sześciu arkuszy – wyjaśnia Emanuel Kulczycki, filozof z Uniwersytetu Adama Mickiewicza i autor bloga Warsztat Badacza. – Tym, że zazwyczaj są one zupełnie bezwartościowe z naukowego punktu widzenia, nikt się nie przejmuje. Ważne są tylko punkty. Dochodzi do tego, że w zaproszeniach na konferencje pierwszą informacją jest to, że jest ona punktowana, a dopiero potem podawany jest temat – dodaje.
Inną możliwością łatwego zdobycia punktów jest dzielenie prac na części. Jeśli ktoś napisał grubą książkę, która ma powyżej 12 arkuszy wydawniczych, to lepiej ją podzielić na dwa tomy. Zdobędzie wtedy dwa razy więcej punktów. Oczywiście powyższe praktyki trudno nazwać oszustwem. Ale jest to cwaniactwo, które wydawałoby się, tak szacownemu gronu jak akademickie nie przystoi.
Nie przystoi również, ale zdarza się bardzo często, dopisywanie się do prac swoich doktorantów. Nawet jeśli profesor przy danym artykule nie zrobił dosłownie nic, czasem nie zna nawet jego treści, to często widnieje jako współautor publikacji. Dlaczego doktoranci się na to godzą? W końcu jest to system hierarchiczny, a niezadowolony promotor może sprawić bardzo wiele problemów. Inną odmianą wykorzystywania nie swojej pracy jest używanie wyników badań swoich podopiecznych do własnych artykułów (oczywiście bez wspominania prawdziwego źródła pochodzenia danych).

I ty możesz zostać profesorem

Zdecydowanie bardziej spektakularne, ale zarazem bardziej niebezpieczne, bo łatwiejsze do wykrycia, jest posługiwanie się tytułem, którego się nie posiada. Z tym że tu trudno się czepiać naukowców, to raczej ci, którzy do tego grona aspirują. Zdecydowanie najgłośniejszym przypadkiem (także ujawnionym przez Marka Wrońskiego) jest fałszywy profesor Noah Rosenkranz. Posługując się kserokopiami tytułów, których nigdy nie uzyskał (niemieckiego doktoratu i izraelskiej habilitacji), Rosenkranz został zatrudniony na kilku uczelniach. Na wszystkich z naruszeniem prawa, ale jego zdemaskowanie zajęło aż pół roku.
Chyba nawet bardziej efektowny był przypadek podającego się za profesora doktora Jerzego Trojana, który kierował katedrami genoterapii Collegium Medicum UJ w Krakowie i Collegium Medicum UMK w Bydgoszczy. Nie dość, że samozwańczo nazwał się profesorem, to w dodatku twierdził, że wynalazł cudowną szczepionkę na raka, która zmusza organizm do walki z nowotworem. Za nieskuteczny lek pobierał od pacjentów opłaty. Łącznie wyłudził ok. 80 tys. zł. Kiedy sprawa wyszła na jaw, uciekł do Francji. Do Polski wrócił już w kajdankach. W grudniu 2012 r. sąd skazał go na rok i cztery miesiące więzienia.
W pewnym sensie trudno się dziwić, że są chętni do używania tytułów, których nigdy nie zdołali obronić. Jak wiadomo, przykład płynie z góry, a chyba najbardziej znanym przypadkiem jest tu były prezydent Aleksander Kwaśniewski, który myślał, że ma wykształcenie wyższe, bo zdał wszystkie egzaminy na studiach. Sprawa braku obronionej pracy magisterskiej wyszła na jaw w czasie kampanii prezydenckiej w 1995 r., którą Aleksander Kwaśniewski wygrał.
Rzeczywistość naukową zmienić na lepsze miały granty naukowe. Jednak i tutaj naukowcy okazali się bardzo twórczy i wynaleźli prostą metodę na zwielokrotnienie otrzymanych pieniędzy. – Przypuśćmy, że zajmujesz się rolą kobiety w kulturze – opowiada doktorantka ścisłego kierunku, która jednak nie poda nazwiska, bo „nie chce kalać własnego gniazda”. – Rozbijasz to zagadnienie na wiele mniejszych, tworząc w ten sposób nowe pola badawcze, na które możesz starać się o kolejne granty. Składasz więc osobny wniosek na grant na badania nad rolą kobiety w filmie, osobny na rolę kobiety w teatrze, w mediach i tak dalej – mówi adeptka nauki. Podejrzane? Owszem. Konieczne? Jak najbardziej. Młodym naukowcom najtrudniej jest zdobyć granty, więc strzelają na oślep, byle tylko się udało. Później będzie prościej, bo granty rodzą granty. Granty – tak jak punkty – mają moc kreowania popytu. Jeśli więc dany naukowiec zajmuje się jakąś niszową dziedziną, która nie cieszy się zainteresowaniem, to w trosce o swój naukowy byt będzie się musiał przeorientować na działkę, na którą grantodawcy patrzą łaskawym okiem. Z jednej strony ściąga to naukę z chmur i przybliża do rzeczywistych potrzeb tu, na ziemi. Z drugiej powoduje, że sensownym modelem kariery akademickiej staje się życie od grantu do grantu, swego rodzaju naukowe wyrobnictwo – bez względu na to, czy będzie z tego jakikolwiek pożytek i znaczenie dla nauki. Grunt, by był ktoś, kto zapłaci.

Żyj i daj żyć innym

O ocenę oszustw akademików poprosiliśmy jednego z przedstawicieli środowiska. – Trzeba uczciwie powiedzieć, że zasada „żyj i daj żyć innym” wciąż funkcjonuje w szkolnictwie wyższym – przyznaje profesor Paweł Łuków, etyk z Uniwersytetu Warszawskiego.
Cwaniactwo i oszustwa naukowców może nie byłyby aż tak dotkliwe, gdyby nie to, że większość z nich nigdy nie wychodzi na światło dzienne. Naukowej dulszczyzny nie udało się wyplenić mimo, że ciał zajmujących się etosem naukowców jest wiele. Przy MNiSW pracuje zespół do spraw dobrych praktyk akademickich, któremu przewodniczy prof. Jan Hartman. Przy Polskiej Akademii Nauk zaś komisja ds. etyki w nauce, pod przewodnictwem prof. Andrzeja Zolla. To jednak organy o charakterze opiniodawczym, wyznaczające kierunki działań. Z konkretnymi przypadkami mają radzić sobie uczelniane komisje dyscyplinarne, które zupełnie się nie wywiązują z tej roli. – Zasadniczy problem jest taki, że działają bardzo długo, a wiele spraw zostaje umorzonych. Funkcjonują tak, jak funkcjonują, bo zajmują się zbyt wieloma rzeczami naraz, nie tylko rzetelnością naukową. Ale większy problem to gra na zwłokę. Dla każdego uniwersytetu jest rzeczą przykrą, jeśli taka komisja coś znajduje. W związku z tym zarówno oskarżony, jak i uniwersytet mają interes w tym, żeby sprawa się przedawniła – mówi prof. Łuków.
Warto wspomnieć, że od kilku lat krąży w środowisku naukowców pomysł, by komisje dyscyplinarne były niezależne od uniwersytetów, tak jak jest w przypadku komisji dyscyplinarnych okręgowych izb lekarskich. Takie organy nie ograniczałyby swojej działalności do jednej uczelni, ale miałyby pod sobą regiony albo grupy uczelni i działając z zewnątrz, mogłyby rozpatrywać sprawy szybciej i bardziej obiektywnie. – Wtedy już tylko jednej stronie zależałoby na przedawnieniu się sprawy – mówi prof. Łuków.
Przykładem tego, jak to działa dziś, i zarazem kolejnym obrazem niechęci do ujawniania nieprawidłowości jest np. komisja dyscyplinarna dla nauczycieli akademickich Uniwersytetu Warszawskiego. Jeśli wczytamy się w roczne sprawozdanie rektora UW za 2011 r., znajdziemy rubrykę dotyczącą komisji dyscyplinarnej ds. studenckich. Komisja ds. nauczycieli akademickich owszem, istnieje, ale nie ma śladu po jej działalności. Dla porównania rektor UAM podaje w swoim sprawozdaniu, ile spraw rozpatrzyła tamtejsza komisja. W 2011 r. było ich...0 (słownie: zero).
Widziałem monografie, w których 20 stron zostawiono wykropkowanych po to, by można było robić sobie notatki. Po prostu trzeba było jakoś powiększyć objętość, by dociągnąć do wymaganych sześciu arkuszy – wyjaśnia Emanuel Kulczycki, filozof z UAM