>>> Matura bez bólu na Facebooku. Polub, a nic Cię nie ominie >>>
Sposób na ściąganie na maturze, który opisała "Gazeta Wyborcza", wygląda jak profesjonalna, choć kosztowna usługa. Maturzysta przychodzi na egzamin z telefonem przyklejonym do pleców lub klatki piersiowej, a połączonym pętlą indykcyjną z mikrofonikiem i umieszczoną w uchu beżową mikrosłuchawką. Gdy dostanie zadania, zaczyna słyszeć rozwiązania.
Jak to się dzieje? Gdzieś w Polsce jest opłacony maturzysta, który zazwyczaj poprawia maturę. Ma on na egzaminie długopis z kamerą automatycznie połączoną z internetem. W ten sposób zdjęcia arkuszy trafiają na specjalnie do tego stworzoną stronę internetową. Wynajęty specjalista rozwiązuje zadania i umieszcza je na tej samej stronie. Kolejne ogniwo to osoba, która dzwoni do maturzysty i odczytuje odpowiedzi.
Dopracowane są najmniejsze nawet szczegóły. Jak maturzysta odbierze telefon? Jest on ustawiony automatycznie - sam odbiera połączenie po określonej licznie sygnałów. A co jeśli maturzysta się pogubi albo nie rozumie rozwiązania? Jest umówiony znak, np. kichnięcie, po którym odczytywanie rozwiązania danego zadania zaczyna się od początku.
Ludzie zaangażowani w ten proceder, do których dotarli dziennikarze "Gazety Wyborczej" zapewniają, że wszystko jest znakomicie zorganizowane. Tego nie da się spieprzyć - mówią. Dodają, że co roku jest coraz lepiej - w tej sesji maturalnej jest np. więcej osób rozwiązujących zadania niż rok temu.
W tym roku jeszcze nikogo na takim ściąganiu nie złapano. Ale w 2009 roku w Łodzi złapano ucznia na ściąganiu przez mikrosłuchawkę. Właśnie w tym mieście ma mieszkać chłopak, który całym tym maturalnym "przemysłem ściągania" dowodzi.
Taka "przyjemność" sporo jednak kosztuje. Za zdanie egzaminu z chemii na poziomie rozszerzonym trzeba wyłożyć tysiąc złotych. Cała matura na poziomie 85 procent to wydatek rzędu pięciu tysięcy złotych.