W 2016 r., kiedy rząd PiS cofnął obowiązek wysyłania 6-latków do pierwszej klasy, a także znane były plany Anny Zalewskiej, że gimnazja zostaną zlikwidowane, Związek Nauczycielstwa Polskiego oszacował, że pracę wskutek tych zmian może stracić nawet 45 tys. pedagogów. Sławomir Broniarz tłumaczył wtedy, że 37 tys. nauczycieli gimnazjów trafi na bruk i do 8 tys. nauczycieli wczesnoszkolnych (czyli z klas I–III) zostanie bez pracy. Dziś okazuje się, że te obawy były nieuzasadnione, a nauczycieli szkoły wciąż chętniej chcą zatrudniać niż zwalniać.

Trwa ładowanie wpisu

Kadra w szkołach

Oczywiście występowały przypadki zwalniania, ale było one marginalne. – W dużych miastach część nauczycieli odeszła z zawodu lub na emeryturę. U nas nauczycieli z gimnazjum przejęła duża szkoła podstawowa. Dzięki wsparciu samorządu, a także ograniczaniu liczby godzin ponadwymiarowych nikt z wygaszanego gimnazjum nie stracił pracy – potwierdza Jacek Rudnik, były dyrektor gimnazjum, a obecnie wicedyrektor Szkoły Podstawowej nr 11 w Puławach.
Reklama
MEN wylicza, że w czasie rządów PO-PSL średnio w ciągu roku z zawodu odchodziło ok. 28,3 tys. nauczycieli w przeliczeniu na etaty. A w latach 2016–2018 liczba ta była niższa i wynosiła średnio w ciągu roku ok. 23,4 tys. Według danych sprzed roku (dane z Systemu Informacji Oświatowej za 2019 r. będą znane dopiero na przełomie października i listopada) nauczycieli w przeliczeniu na etaty jest ponad 605 tys. To oznacza, że w oświacie pracuje o 23,1 tys. nauczycieli więcej niż w 2015 r.
Reklama
Pojawił się za to odwrotny problem – braki kadrowe. Wielu nauczycieli odeszło z zawodu, więc szkoły szukają pracowników. Z danych, jakie przedstawiły kuratoria, wynika, że na koniec sierpnia 2018 r. były 8932 wakaty (z tego 12 proc. dotyczyło zatrudnienia w przedszkolach). Obecnie jest ich o pół tysiąca więcej. MEN podaje, że 9406, z tego 15 proc. dotyczy zatrudnienia nauczycieli przedszkolnych. Według Anny Ostrowskiej, rzeczniczki resortu, dane wskazują, że porównując rok do roku nie odnotowano istotnego wzrostu wolnych miejsc pracy dla nauczycieli. Według poszczególnych szkół i rodziców, którzy odczuli na własnej skórze brak kadry, to problem. Obok wychowawców przedszkolnych głównie brakuje anglistów i nauczycieli przedmiotów ścisłych. Jedna z warszawskich placówek nie mogła znaleźć matematyka. Cała klasa zrzucała się więc na korepetytora, z którym uczniowie spotykali się w sobotę o 9 rano, żeby przerabiać materiał szkolny.

Dostosowanie się szkół do potrzeb uczniów

Związkowcy i przeciwnicy reformy podkreślali, że likwidacja gimnazjum pogorszy warunki w szkołach m.in. dlatego, że w podstawówkach nie ma pracowni przedmiotowych. Samorządowcy domagali się wręcz przesunięcia co najmniej o rok terminu likwidacji gimnazjów. – Rzeczywiście samorządy stawały wręcz na głowie, aby ta reforma nie niosła zbyt negatywnych skutków dla uczniów, rodziców i nauczycieli. Liczne remonty i wyposażanie sal, tworzenie nowych sieci szkół to wszystko kosztowało nas wiele wysiłku – mówi Marek Wójcik ze Związku Miast Polskich. – Wsparcie rządu nie było na tyle wystarczające, abyśmy przygotowali szkoły na takie rewolucyjne zmiany. Dodatkowo była już minister edukacji Anna Zalewska mówiła na początku, że reforma jest bezkosztowa, co było nieprawdą – dodaje.
Kłopotem okazały się pieniądze. Związek Miast wylicza, że od 2015 r. do 2018 r. wysokość subwencji wzrosła o 60 proc., a koszty samorządów związane z oświatą wzrosły o 111 proc. – Przez reformę musimy nieprawdopodobnie wiele dopłacać do edukacji. A blisko 1,5 tys. gmin nie ma tzw. nadwyżki budżetowej netto, a to oznacza, że nie mają żadnych środków rozwojowych. Niedoszacowanie naszych wydatków oświatowych prowadzi do trudnej sytuacji finansowej w samorządach – potwierdza Marek Wójcik.
Wiceprezydent Warszawy Renata Kaznowska wylicza, że stolica wydaje na edukację prawie 4,5 mld zł rocznie. Subwencja oświatowa wynosi niecałe 2 mld i nie pokrywa nawet pensji, brakuje ponad 800 mln zł na wynagrodzenia dla kadry pedagogicznej i niepedagogicznej. Jak tłumaczy, styczniowe podwyżki kosztowały Warszawę 70 mln zł, a z MEN dostała 30 mln. Wrześniowe podwyżki kosztować będą 51 mln zł. – Nie otrzymaliśmy na razie ani złotówki. Minister na konferencji zapewnił, że Warszawa otrzyma 36,8 mln zł. To oznacza kolejne 14,2 mln zł mniej – mówi wiceprezydent.
Podobnie jest w Białymstoku – zdaniem włodarzy przyznawana przez MEN subwencja oświatowa, mimo modyfikacji naliczenia, nie pokrywa wzrostu wydatków związanych z wprowadzaniem reformy. Z wyliczeń białostockich urzędników wynika, że udział subwencji oświatowej w wydatkach systematycznie maleje. W 2015 r. wynosił 62,58 proc., w 2016 r. – 63,68 proc., natomiast w 2017 r. – 60,79 proc., a w roku 2018 – 58,68 proc. Jak przekonują, w związku z podwyżkami wynagrodzeń nauczycieli od września oraz nieznaną kwotą subwencji oświatowej na ten cel, 2019 r. jest trudny do rozliczenia.
Inaczej sytuację widzi resort edukacji. – Jak wynika z treści uchwał podjętych przez samorządy w marcu 2017 r. (dane zebrane za pomocą ankiety), w większości przypadków przekształcenie lub włączenie gimnazjów do szkół innych typów zostało zaplanowane przez jednostki samorządu terytorialnego na dzień 1 września 2017 r. (ponad 97 proc.). Oznacza to, że samorządy oceniły, iż mają dostatecznie dużo czasu na przygotowanie zmian organizacyjnych i nie muszą odkładać ich na 2018 r. i lata późniejsze – przekonuje Anna Ostrowska.

Podwójny rocznik

Jednym z podstawowych zarzutów było to, że w jednym roku do szkół ponadpodstawowych będą w tym samym czasie zdawać dwa roczniki: ostatni rocznik gimnazjalistów oraz pierwsi ósmoklasiści. Choć nie konkurowali ze sobą bezpośrednio: ci pierwsi zdawali do trzyletniego liceum, absolwenci podstawówek już do nowego czteroletniego liceum. Problem polega na tym, że w wielu szkołach fizycznie nie ma miejsca – nie wszystkim udało się stworzyć dwa razy więcej klas. Z sondy DGP w miastach wojewódzkich wynikało, że trudniej było dostać się do liceum. Po pierwsze, w większości przepytanych miast wzrósł odsetek absolwentów wybierających liceum. Ale także wzrósł odsetek tych, którzy nie zakwalifikowali się do szkoły pierwszego wyboru. W Łodzi rok temu 97 proc. kandydatów zakwalifikowało się do wybranej placówki, w tym roku było to o 2 pkt proc. mniej. W stolicy spadł z 51 proc. w 2017/2018 do 48 proc. w tym roku. W Rzeszowie nie zbierano danych w poprzednich latach, ale w tym roku aż 44 proc. nie dostało się do szkoły pierwszego wyboru. W większości miast była też mniejsza liczba miejsc w liceach niż chętnych.
Jednak MEN opierając się na danych z całej Polski przekonuje, że w poprzednim roku szkolnym, po pierwszym etapie rekrutacji, w miastach wojewódzkich 86 proc. kandydatów dostało się do szkół, natomiast w 2019 r. wskaźnik ten zwiększył się o 3 pkt proc. i wyniósł 89 proc.