Szumidło miało zagłuszyć elektroniczny sprzęt do nagrywania. Dziś już wiemy, że nie zadziałało, jak trzeba. - Mam tu takie szumidła. Ponoć to nic nie daje, ale lepiej włączyć. Byli tu jacyś komandosi. Powiedzieli, że jest tyle sygnałów elektromagnetycznych w okolicach tego miejsca, bo tam jest telewizja, że rekomendują włączenie tego. Ale nie gwarantują, jaki jest rezultat ostateczny – tłumaczył Marek Ch. na początku rozmowy z bankierem Leszkiem Czarneckim. Upublicznienie nagrania przez "Gazetę Wyborczą" dało początek aferze KNF i oznaczało koniec kariery ówczesnego szefa Komisji Nadzoru Finansowego, któremu postawiono zarzuty.
Czy "szumidło" na dłużej wejdzie do języka polskiego? – Tego typu słowa to okazjonalizmy. To, czy się utrzymają w języku, zależy w dużej mierze od mediów i od tego, czy będą się pojawiać kolejne informacje o różnego rodzaju urządzeniach zagłuszających – wyjaśnia językoznawca profesor Jerzy Bralczyk. – To słowo jest zgrabne, dobrze zbudowane. Tak jak np. szydło od szyć albo bydło od być. Ma szanse się utrzymać. Pytanie, czy będzie używane w odniesieniu do innych zwyczajów – zastanawia się wiceprzewodniczący Rady Języka Polskiego.
Odpowiedzi jeszcze nie znamy. Ale na podstawie nietypowych słów i powiedzonek, które wyszły ze świata polityki, można prześledzić, jak zmieniała się III RP i obyczaje jej elit rządzących.
Reklama

Caryca Katarzyna

Reklama
– Czy znana jest panu ta osoba?
– Ale kto, przepraszam?
– Ta o pseudonimie "caryca”, która przez pana miała być prowadzona.
– Przepraszam, ale nie znam carycy. Jedyna, którą znam, to Katarzyna.
– Katarzyna. A może pan podać nazwisko?
– Katarzyna Wielka.
To fragment posiedzenia komisji ds. afery Amber Gold z 2016 r., gdy poseł Marek Suski (PiS) przepytuje byłego sędziego Sądu Okręgowego w Gdańsku, Ryszarda Milewskiego. Nawet przewodnicząca komisji Małgorzata Wassermann, również z PiS, nie wytrzymała i parsknęła śmiechem.
Ta gafa Marka Suskiego pokazuje, jak nisko upadły sejmowe komisje śledcze, które rzadko potrafią dziś cokolwiek wyjaśnić. Dziesięć lat temu Ludwik Dorn mówił o "intelektualno-kulturowej susłoizacji partii". – Chodziło o Michaiła Susłowa, czyli sekretarza partii komunistycznej przy Breżniewie, który był symbolem tępej propagandy. Sam Jarosław Kaczyński mówił o Marku Suskim "Susłow", wiedząc, kim ten drugi był – wspomina Ludwik Dorn w rozmowie z DGP. Dziś Dorn jest komentatorem politycznym, a Suski szefem Gabinetu Politycznego Prezesa Rady Ministrów.
I choć pojęcie "susłoizacja" kariery nie zrobiło, wydaje się, że sam proces dotyczy coraz większej liczby posłów i senatorów. W ciągu ostatnich lat Sejm przestał być miejscem debaty.
– Sejm jest maszynką do realizacji planów liderów, wcześniej panował większy chaos, było sporo elementów nieplanowanych, ktoś się zatrzasnął w windzie podczas ważnego głosowania, itd. Teraz jest chyba jednak większa profesjonalizacja – stwierdza dr hab. Norbert Maliszewski, politolog z Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego. To efekt m.in. tego, że w ciągu ostatnich kilkunastu lat zmieniły się radykalnie partie, a Jarosław Kaczyński, czy do niedawna Donald Tusk, trzymali je żelazną ręką. W trzeciej dekadzie III RP mamy do czynienia z partiami wodzowskimi. Dzisiejszy Sejm trudno porównywać z tym pierwszej kadencji, gdzie mandaty uzyskali przedstawiciele prawie 30 komitetów wyborczych, m.in. Sojusz Kobiet Przeciw Trudnościom Życia czy Polska Partia Przyjaciół Piwa, która później się podzieliła na frakcje: "małe piwo" i "duże piwo". Jej posłem był m.in. Krzysztof Ibisz. Dziś z racji m.in. podniesienia progu wyborczego do wejścia do Sejmu trzeba przede wszystkim trzech rzeczy: pieniędzy, pieniędzy i pieniędzy.

C..j, d..a i kamieni kupa

Tak w 2014 r. ówczesny minister spraw wewnętrznych Bartłomiej Sienkiewicz opowiadał o jednym z flagowych projektów rządu Donalda Tuska – Polskich Inwestycjach Rozwojowych – w nielegalnie nagranej rozmowie z prezesem NBP Markiem Belką. W tej dyspucie pojawiło się również robiące później zawrotną karierę sformułowanie "państwo teoretyczne". Wnioski z tej dyskusji, prowadzonej przy wódce i ośmiorniczkach, można wyciągnąć co najmniej dwa. Po pierwsze, politycy, gdy nie widzą ich kamery, posługują się podobnym językiem, co przeciętny Kowalski – a być może nawet bardziej wulgarnym. To dla niektórych było sporym zaskoczeniem. Po drugie, elity polityczne mają świadomość tego, jak słabe jest państwo polskie. To, co Jarosław Kaczyński nazywał już kilkanaście lat temu "imposybilizmem prawnym", człowiek widzący od środka kluczowe ministerstwo definiuje podobnie. Sienkiewicz wydał niedawno książkę o tytule "Państwo teoretyczne", w której przedstawia kilka całkiem sensownych, choć tylko luźno połączonych pomysłów na reformę państwa. To charakterystyczne dla polskiej polityki i niezmienne od lat: ministrowie mają gotowe recepty, ale tylko wtedy, gdy jeszcze nie objęli funkcji lub gdy już jej nie pełnią.

Filipińska choroba

To określenie stało się dyplomatycznym synonimem określenia "pijany jak messer schmitt". Powstało, gdy część komentatorów zasugerowała, że w 2007 r. Aleksander Kwaśniewski na jednym z publicznych wystąpień pojawił się pod wpływem alkoholu. Były prezydent tłumaczył, że jego zachowanie było skutkiem ubocznym zażywania leków przepisanych na chorobę, której miał nabawić się na Filipinach. "To była prawda! Rzeczywiście przyjechałem z Filipin z jakimś wirusem czy bakterią. Z częścią plotek jest jednak niestety tak, że ciężko je potem zweryfikować. Więc dziś już nie dojdziemy, czy wtedy zaszkodził mi kieliszek wina, niedobre danie czy cokolwiek innego" – wyjaśniał Kwaśniewski dziennikowi "Fakt" w 2011 r. Choć zdarzenie miało miejsce ponad dziesięć lat temu, do języka potocznego informacja o lekach już się nie przebiła. Dziś określenia choroby filipińskiej używa się za to m.in. w stosunku do przewodniczącego komisji Europejskiej Jeana-Claude’a Junckera.
Za to w polskiej polityce ekscesy z alkoholem są dużo rzadsze niż jeszcze 10–15 lat temu. Legendarne przemówienia, jak to Kwaśniewskiego podczas konwencji SLD w 2007 r., gdy mówił "Ludwiku Dornie i Sabo (pies Dorna – red.), nie idźcie tą drogą", już nie wrócą. Być może jest to też pokłosie tego, że dziś poziom animozji politycznych między wrogimi obozami jest wyjątkowo wysoki, tak że nawet wspólne picie alkoholu należy do rzadkości. Ba, dziś się zdarza, że koledzy z tej samej partii potrafią po kryjomu nagrywać swoje rozmowy.

Grupa trzymająca władzę

- Jest grupa, która zawołała mnie (...). I ta grupa po prostu... znaczy, z jednej strony gwarantuje ci ustawę i gwarantuje ci akceptację zakupu (Polsatu – red.). (...) Ponieważ ta grupa trzyma w ręku władzę (...) – te słowa wypowiedział producent filmowy Lew Rywin do redaktora naczelnego "Gazety Wyborczej" Adama Michnika w połowie 2002 r. Była to propozycja korupcyjna, grupa trzymająca władzę miała otrzymać pieniądze za korzystne dla koncernu Agora uchwalenie przepisów tzw. ustawy medialnej. Aferę ujawniono pół roku później. Przez kolejne miesiące określenie "grupa trzymająca władzę" robiło furorę w różnych obszarach. Przy okazji pojawienia się "szumidła" ten termin został odświeżony, a "Newsweek" w związku ze sprawą KNF użył go nawet na okładce.
Sejmowa komisja śledcza, która powstała do zbadania afery Rywina, była do tej pory najlepszą ze wszystkich tego typu komisji. Na szerokie wody polityki wypłynęli wówczas Zbigniew Ziobro (dziś minister sprawiedliwości) i Jan Rokita (od lat poza polityką). Według raportu, którego głównym autorem był Ziobro, grupę trzymającą władzę tworzyli Leszek Miller, Aleksandra Jakubowska, Robert Kwiatkowski, Włodzimierz Czarzasty i Lech Nikolski.
Sprawność państwa polskiego dobrze ilustruje to, że w 2008 r. prokuratura umorzyła śledztwo, które miało ustalić, kto wysłał Rywina do Agory. Przestępstwo płatnej protekcji po prostu się przedawniło, choć sam Rywin został skazany. Wyborcy zadziałali szybciej i sprawniej – od tego czasu SLD zjechał w sondażach i stał się partią bez politycznego znaczenia. W obecnej kadencji Sejmu nie ma posłów, a w sondażach poparcia dla partii politycznych balansuje na granicy progu wyborczego. Szefem Sojuszu jest Włodzimierz Czarzasty.

Jak brzytwa

- Ja bardzo dużo czytam, odświeżam umysł i, k…a, będę jak brzytwa. To słowa byłego premiera Józefa Oleksego w rozmowie z baronem gazowym Aleksandrem Gudzowatym z drugiej połowy lat 90. Obaj panowie już nie żyją. Oleksy, skądinąd polityk wyjątkowo lubiany także przez swoich przeciwników, był wówczas w cieniu w związku z tzw. aferą Olina, która wybuchła w grudniu 1995 r. Wtedy minister spraw wewnętrznych Andrzej Milczanowski z mównicy sejmowej zarzucił premierowi Oleksemu współpracę z radzieckimi i rosyjskimi specsłużbami. Po 15 latach Oleksy został uniewinniony prawomocnym wyrokiem sądowym. Ale to wystąpienie Milczanowskiego (który do dziś twierdzi, że miał rację) w dużej mierze złamało mu karierę.
Określenie "być jak brzytwa", czyli dobrze przygotowanym i intelektualnie gotowym do wszelkich zadań, weszło do języka potocznego. W tamtej rozmowie Oleksy naigrywał się też z żony ówczesnego prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, mówiąc o tym, jak "wyfiokowana Jola będzie Polaków uczyć jeść bezę". Od tej pory żadna z pierwszych dam nie próbowała pełnić samodzielnych ról, ale coraz bardziej realne staje się uchwalenie pensji dla pierwszej damy. Coraz więcej polityków rozumie, że ciągłe reprezentowanie i wyjazdy to też jest ciężka praca.

Lepperiada

To pojęcie można uznać za synonim pewnego chuligaństwa politycznego. – Lepperiada to czysty populizm, który polega na tym, że dany polityk nie tyle jest trybunem ludowym, czyli wsłuchuje się w głosy wyborców, ile bazuje na najprostszych mechanizmach jak straszenie czy popieranie postaw roszczeniowych – mówi Norbert Maliszewski. – Dziś mówimy o fake newsach, ale wtedy już to zjawisko doskonale funkcjonowało. Nieważne, czy komuś ukradli, czy on ukradł, chodziło o to, by pogrążyć przeciwnika politycznego niezależnie od aktów. Dziś podobną postawę prezentuje w polityce międzynarodowej np. prezydent Donald Trump – dodaje politolog.
Warto jednak pamiętać, że szef Samoobrony Andrzej Lepper był w latach 2006–2007 wicepremierem Polski. W rządzie z premierem Jarosławem Kaczyńskim i wicepremierem Romanem Giertychem – który dziś jest adwokatem wspominanego w kontekście "szumidła" Leszka Czarneckiego. Wtedy jednak wyrzucał Witolda Gombrowicza z kanonu lektur szkolnych.
"Lepperiada" to także tytuł książki o Samoobronie, której autorem jest Marcin Kącki. – W polskiej polityce jest więcej słów pochodzących od nazwisk, np. falandyzacja – tłumaczy profesor Jerzy Bralczyk. Falandyzacja to po prostu umiejętne naciąganie prawa na potrzeby polityków. Profesor Lech Falandysz był prawnikiem, który starał się uzasadnić mocno kontrowersyjne pod względem prawnym decyzje ówczesnego prezydenta Lecha Wałęsy. Dziś język polityki jest nieco bardziej bezpośredni: już nie mówi się o "falandyzacji prawa", a po prostu wprost o łamaniu konstytucji. Ironią losu jest, że kiedyś korzystający na "falandyzacji" Wałęsa paraduje dziś w koszulkach z napisem "Konstytucja".

Miska ryżu

- Kiedy ludzie zapier… za miskę ryżu, jak było w czasach po II wojnie światowej, to wtedy gospodarka się odbudowywała – te słowa, z nielegalnie nagranej rozmowy w restauracji Sowa i Przyjaciele, są kolejnym potwierdzeniem tego, że elity posługują się bardzo ludzkim językiem. To także przykład, jak łatwo zmanipulować czyjąś wypowiedź. Cytowane słowa wypowiedział Mateusz Morawiecki, wtedy jeszcze prezes zarządu Banku Zachodniego WBK. Nie twierdził wcale, że Polacy mają pracować za miskę ryżu – a tak pokazywały to niektóre media – lecz przypominał, że w czasach, gdy pensje były niskie, gospodarka radykalnie szła do przodu. Niestety, przykładów takich manipulacji i "podkręcania" słów polityków różnych opcji w mediach społecznościowych jest coraz więcej. Świadomych działań agitatorów z krajów trzecich, najpewniej Rosji grającej na skłócenie Polaków, nie można tu wykluczyć.

Ośmiorniczki

A raczej ośmiornica. To danie często pojawiało się w rozmowach nagranych w restauracji Sowa i Przyjaciele. Spożywali je Marek Belka i Bartłomiej Sienkiewicz i stało się przykładem tego, jak elity korzystają z życia. Istotny jest tu raczej fakt, że odbywało się to na koszt podatnika, a rozmowy były raczej prywatne. Rachunki – po kilkaset złotych za osobę – płacono ze środków państwa. "Ośmiorniczki" stały się symbolem rozpasania władzy. – Ośmiorniczki są synonimem luksusu jedynie dla ludzi, którzy ich nigdy nie próbują. Dziś można je dostać w każdym Lidlu czy Biedronce, kosztują tyle, co schab. Są raczej synonimem obcości i egzotyczności – komentuje krytyk kulinarny Robert Makłowicz. – Synonimem luksusu, może nawet coraz bardziej, wciąż jest kawior – dodaje.
Nie zmienia to jednak faktu, że ostatnio marszałek Sejmu do sejmowej restauracji chciał zamówić owoce morza, a po publikacji "Super Expressu" wycofał się z pomysłu. Później Marek Kuchciński w rozmowie z portalem Niezależna.pl tłumaczył, że "jeśli coś ceni z żywności, to polskie dania np. żurek, bigos czy pierogi… ruskie".

Walczę, Rysiu, załatwimy

- Na 90 procent, Rysiu, że załatwimy. Tam walczę, nie jest łatwo, tak ci powiem – tak w 2009 r. poseł Zbigniew Chlebowski zapewniał dolnośląskiego przedsiębiorcę Ryszarda Sobiesiaka. W tym dialogu pojawiły się także zdrobnienia: "Zbysiu, Rysiu, Miro", które pochodziły od imion polityków i biznesmenów i przez jakiś czas były chętnie przywoływane. Rozmowa dotyczyła wprowadzenia do ustawy rozwiązań korzystnych dla firm hazardowych. Powiedzenie "walczę, załatwimy", choć teraz mniej popularne, robiło wtedy karierę. A obrazek pocącego się na konferencji prasowej Chlebowskiego trudno wymazać z pamięci. Ta afera zakończyła jego karierę polityczną.
Z polityką pożegnał się także minister sportu Mirosław Drzewiecki, chociaż sąd go uniewinnił. Ten polityk przeżywał szczyt kariery politycznej, gdy na fali było "haratanie w gałę" (ekipa Donalda Tuska lubiła grać w piłkę nożną), picie dobrych win i palenie cygar. Niejako odłamkiem dostał i dymisji nie uniknął także Grzegorz Schetyna, wówczas minister spraw wewnętrznych, dziś szef klubu PO.
– "Zbysiu, Rysiu” – takim słownictwem nie posługuje się dziś PiS. To są ludzie z innej sfery, to do nich nie pasuje. Nawet jeśli naruszają prawo, to nie ma takiego bezpośredniego kontaktu z biznesem. Wtedy mieliśmy do czynienia z kumplami, sitwą – twierdzi profesor Henryk Domański z Polskiej Akademii Nauk. – Ale prawdziwe afery to były raczej za rządów SLD w latach 2001–2005. Wówczas politycy mniej się bali, a takich zachowań nie traktowano w kategorii afer. Premier Leszek Miller bronił swoich podwładnych do końca. To się zmieniło. Dziś większość polityków rozumie, że to niezgodne z powszechnymi zasadami funkcjonowania systemu demokratycznego i biurokratycznego. I to jest tak naprawdę efekt powstania PiS i PO na początku XXI w. Te partie wówczas zainicjowały proces naprawy życia publicznego. Choć dzisiaj w wielu kwestiach się różnią, to w tym punkcie mają wspólne korzenie – tłumaczy socjolog.
W pewnym sensie pocieszające jest to, że szef KNF przestał pełnić swoją funkcję dzień po opisaniu afery przez "Gazetę Wyborczą". Dosyć szybko zareagowała również PO na aferę hazardową ujawnioną przez "Rzeczpospolitą". Więc choć dzisiaj politycy to wciąż ludzie wodzeni na pokuszenie, czasem sprzeniewierzający się swoim urzędom, to jednak społeczeństwo znacznie surowiej ocenia ich zachowania. A sami politycy są bardziej świadomi, że pewne rzeczy nie przejdą i nawet najbardziej oddanemu elektoratowi nie da się wmówić, że białe jest czarne bądź czarne białe.