Anna Witenberg: Czy reforma szkolnictwa zawodowego zalicza falstart?
Anna Zalewska: Nie, wszystko było zaplanowane i rozłożone w czasie. Kiedy zostałam ministrem edukacji, mieliśmy zarządzanie kryzysowe w szkolnictwie zawodowym. Rozdrobnienie kwalifikacji w zawodach i wadliwy system egzaminacyjny spowodowały, że placówki kształcące w zawodach zbyt dużo czasu poświęcały na przeprowadzanie egzaminów, a ich oferta nie odpowiadała na zapotrzebowanie rynku pracy. Podam przykład: zadań egzaminacyjnych w każdej sesji egzaminacyjnej było tak mało, że trudno było mówić o zapewnieniu tajności egzaminów zawodowych. Od tego trzeba było zacząć. Ważna była też zmiana nastawienia młodzieży. Podczas spotkań z młodymi ludźmi wybrzmiało, że po pierwsze – to rodzice decydują, do jakiej szkoły pójdą ich dzieci, po drugie – rodzice są negatywnie nastawieni do szkoły zawodowej.
Więc zmieniliście nazwę, ale pod nowym szyldem zostało to samo.
Nie zgadzam się. Zmieniając nazwę, chcieliśmy pokazać, że szkoła musi być związana z branżą. Od początku wiedzieliśmy, że jeśli dyrektor nie będzie miał podpisanej umowy z przedstawicielem branży, pracodawcą, to nie pozwolimy mu otworzyć klasy. Ewentualnie będzie miał tylko podstawowe finansowanie. Od początku reformy w trakcie 12 spotkań branżowych spotkaliśmy się z prawie tysiącem pracodawców reprezentujących poszczególne branże po to, żeby z nimi przygotować przepisy. Efekt pokażemy pod koniec maja – przekażemy do prekonsultacji projekt ustawy. Chcemy, żeby jesienią był on procedowany w Sejmie, a pod koniec listopada lub w grudniu podpisany przez prezydenta.
Reklama
Z punktu widzenia ucznia to ma niewielkie znaczenie. Dalej chodzi do tej samej zawodówki, która trochę inaczej się nazywa.
Reklama
Nowa nazwa ma zachęcać. Dziś najważniejsze w szkole branżowej jest to, żeby przekonać dzieci, aby z powrotem do tej szkoły zaczęły chodzić. Dziś ponad 50 proc. uczniów wybiera szkoły branżowe i techniczne.
To stały odsetek. Nie ma na razie tendencji wzrostowej.
Chcemy, żeby uczniów wybierających ten typ szkół było więcej. Dobrze by było, żeby około dwie trzecie uczniów znalazło się w szkolnictwie branżowym i technicznym.
Wśród absolwentów szkół zawodowych bezrobocie sięga 40 proc., a techników – 30 proc. Chce pani namawiać uczniów do bycia bezrobotnymi?
Są bezrobotni, bo nie mają uprawnień i kwalifikacji po szkołach. To marnowanie pieniędzy, bo później absolwenci idą na jakiś kurs, za który albo płacą sami, albo są to bliżej nieokreślone projekty urzędu pracy. To absurd i to musi się zmienić. Chcemy, żeby absolwent miał konkretne uprawnienia po skończeniu szkoły. Na przykład z branżą transportową ustaliliśmy, że uczeń, kończąc szkołę, będzie przygotowany do uzyskania prawa jazdy kategorii C. Branża transportowa wesprze te rozwiązania. Chcemy stymulować szkoły do otwierania i prowadzenia kierunków, na które jest zapotrzebowanie na rynku pracy. Już teraz inaczej wypłacamy subwencję na mechatronika, a inaczej na fryzjera. Na razie mamy cztery grupy zawodów, od 2019 r. chcemy pójść jeszcze dalej i uwzględnić kolejne.
A co z projektem doradztwa zawodowego?
Doradcy zawodowi już są, ale wciąż jest ich zbyt mało. Pracujemy nad tym. Do tej pory było tak, że w przypadku braku doradcy dyrektorzy szkół musieli pozwalać na to, żeby inny nauczyciel realizował zadania doradcy zawodowego. W tej chwili prowadzimy kilka projektów, w których szkolimy doradców. Jednocześnie szykujemy projekt rozporządzenia o preorientacji zawodowej już na etapie przedszkola, orientacji zawodowej w klasach I–VI i doradztwie zawodowym w VII i VIII klasie.
Będzie pani już w przedszkolu dzielić dzieci na te, które pójdą do zawodówki i innych szkół?
W przedszkolu wychowawcy będą zapraszać rodziców, żeby opowiadali dzieciom o swoim zawodzie. Piekarz czy inżynier z lokalnych firm będą zapraszać dzieci do swoich miejsc pracy, żeby pokazać, jak wygląda ich codzienna praca, czym się dokładnie zajmują. To model funkcjonujący na całym świecie, chcemy promować dobre praktyki.
Co to znaczy, że szkoła będzie małą firmą?
Chcemy, żeby szkoła była w miarę elastyczna, żeby mogła na siebie zarabiać, żeby uczeń mógł się w niej uczyć, w jaki sposób funkcjonować w rzeczywistej firmie, miejscu pracy.
Samorządowcy się ucieszą.
Teraz teoretycznie w prawie jest taka możliwość, że szkoła np. wynajmuje lokale. Ale samorząd może jej zabrać te pieniądze. Wykluczymy to. Szkoła będzie miała możliwość wykorzystania takich pieniędzy na swoje potrzeby. Po drugie pracujemy też nad tym, aby młodociany pracownik zarabiał więcej. Po to, żeby zachęcić go do kształcenia w zawodzie. Po trzecie, chcemy uwolnić podatek od darowizny dla szkół. Firmy muszą mieć możliwość wyposażania placówek edukacyjnych w swoje maszyny, na których uczniowie będą trenować, zanim wejdą do firmy, gdzie pracuje się na sprzęcie wartym miliony.
Jak sprawić, żeby wykształceni fachowcy zostawali w Polsce?
To przede wszystkim kwestia konkurencji i pieniędzy. Musimy o tym rozmawiać z biznesem. W jednym starostwie miałam spotkanie z dużym pracodawcą, który rozpoczynał inwestycję i deklarował, że będzie potrzebował 4 tys. pracowników. Dobrze byłoby zatem, gdyby dostarczyły mu ich powiatowe szkoły. Kiedy przedstawiciele oprowadzali nas po terenie, narzekali, że ludzie odchodzą z pracy. Okazało się, że pracownicy zarabiali niewiele. Oczywiste jest więc, że przy obecnej konkurencji za takie pieniądze uczniowie nie zostaną w Polsce.
Wyjazdy to jedno zagrożenie. Drugie to nadmierne związanie z pracodawcą. Gdy zakład, który zatrudni 4 tys. uczniów, upadnie albo przeniesie produkcję do Chin, to oni wszyscy wylądują na bezrobociu.
Mówimy o rzeczywistości, w której połowa pracodawców potrzebuje pracowników na już. Ale też musimy kształcić absolwentów w elastyczny sposób. Dzięki temu wspominane wykwalifikowane 4 tys. osób natychmiast znajdzie pracę.
Pytanie, kto będzie ich kształcił. Na razie nie jest tu zbyt optymistycznie.
Uwolniliśmy pensje nauczycieli szkolnictwa branżowego – pracodawca będzie mógł dopłacić do ich wynagrodzenia. Znieśliśmy też limit wynagrodzenia specjalistów z rynku zatrudnianych w szkołach. Inaczej nie jesteśmy w stanie w żaden sposób szybko uzupełnić kadry nauczycieli zawodu. To są szczególne inżynierskie kompetencje i tutaj musi być taka możliwość, żeby inżynier nie został tylko za kilka tysięcy w firmie, ale żeby chciał pracować też w szkole.